Majówka jak i zima 2013 roku była dużym
zaskoczeniem. Każdy planował wyjazd i wygrzewanie się na słońcu a wyszło
niestety siedzenie w domu i patrzenie na telewizje, pogoda bowiem zupełnie nie
dopisała. Było zimno, wilgotno, wiało i padało. Ci zatem którzy nie robili
poważnych planów bądź mogli je zmienić robili to bez zastanowienia.
My w planach mieliśmy trzy dniowy wypad rowerowy w
Jurę Krakowsko-Częstochowską z namiotem i plecakami. Pogoda, według prognoz, może
nie miała być idealna, ale miała być znośna, zresztą codziennie się to
zmieniało i tak naprawdę nie wiadomo było której prognozie wierzyć. Do tego z
wielu powodów był to pierwszy od dawna wspólny, dłuższy wyjazd i może na pewien
czas ostatni, więc wcale nie zamierzaliśmy rezygnować tak łatwo.
Najpierw miał to być pełny pięciodniowy wypad nad
morze. Mieliśmy wyjechać z Głowna i dojechać aż do Władysławowa. Trasa na około
4 dni ze zwiedzaniem wszystkiego po drodze i jeden dzień odpoczynku na miejscu
oraz powrót pociągiem. Oczywiście jednak nasze koleje idąc naprzeciw
rowerzystom po prostu zamknęły im drzwi przed nosem. Jest to oczywiście duże uogólnienie
ale fakt jest faktem że ze względu na obostrzenia jakie wprowadziła jedna ze
spółek, a także na horrendalne ceny, czas podróży i ilość przesiadek które są
poza jakimkolwiek komentarzem, musieliśmy
odpuścić tę stronę Polski. Zdecydowaliśmy się na czterodniowy wypad w
nasze ulubione skały. Potem jednak ze względu na różne obowiązki i chęć
odpoczynku chwile przez powrotem do pracy, skróciliśmy plan tylko do trzech
dni. Plan został ustalony, ustalone było miejsce, czas i liczba ludzi, jednak i
tu w ostatniej chwili ponownie się zmieniło i już zamiast czterech okazało się
ze pojedzie nas tylko trzech. Z wielkim bólem ale i zrozumieniem sytuacji
pojechaliśmy we trzech. Pogoda miała być nie za specjalna ale licząc dni
wyjazdu tylko trzeciego dnia spodziewaliśmy się przelotnych deszczy i burz.
Miał to być już jednak dzień dojazdowy więc byliśmy to w stanie przeżyć.
Prognozy jednak prognozami a rzeczywistość szła swoja drogą. Trzeciego dnia
najzwyczajniej nie doczekaliśmy bo drugiego tak zaczęło lać ze nie było wyjścia
jak tylko wracać. Na szczęście powrót okazał się równie ciekawy bo nie polegał
na jak najszybszym i najkrótszym wariantem trasy ale przewidywał pewnego
rodzaju parcie do przodu i wykorzystanie tak ignorowanych przez nas pociągów.
Ale może zacznijmy od początku i po kolei.
Środa kilka minut po piątej budzimy się i
szykujemy do wyjazdu. Nastroje pozytywne mimo że na dworze jakaś mokra mgła i
zasnute chmurami niebo. W nocy zresztą trochę padało ale stwierdziliśmy
optymistycznie ze przecież skałki są jakieś 200 km od Łodzi wiec tam pewnie tak
źle nie jest. Mimo jednak wyjątkowo lekkiego podejścia do sprawy to przyjęliśmy
sobie wariant że w razie kiepskiej pogody po prostu wrócimy wcześniej. Nadzieje
jednak mieliśmy oczywiście na długą wyprawę, mimo wszystko w cieple i promieniach
słońca.
|
Okiennik w całej okazałości |
Z Borowej pod Łodzią ruszyliśmy kierując się na Morsko gdzie zostawić
mieliśmy nasz samochód i skąd miała wystartować nasza kolejna skałkowa
przygoda. Na miejscu byliśmy miedzy 8 a 9 rano wiec start mieliśmy dość
wczesny. Auto zostawiliśmy na parkingu hotelowym w ośrodku Morsko, za co
dziękujemy po raz kolejny bo i mili ludzie i zero problemów, a i grosza nas to
nie kosztowało. Po szybkim rozpakowaniu i krótkim przygotowaniu się do drogi
wyruszyliśmy od razu w trasę. W samochodzie zostawiliśmy sobie suche rzeczy tak
na wszelki wypadek by mieć w razie co w czym wracać. Zadowoleni i za wielkimi
uśmiechami na twarzy a także wielkimi plecakami na plecach, skierowaliśmy nasze
kola na czerwony szlak pieszy, zmierzając do mojej ulubionej skały a mianowicie
do Okiennika Wielkiego. Trasa upłynęła nam dość fajnie bo teren ciekawy dużo
zakrętów, dużo podjazdów i dużo zjazdów. Byliśmy bardzo spragnieni roweru i
pierwszego w sezonie pedałowania w terenie wiec nie szczędziliśmy się od samego
początku. Miało to swój efekt taki ze przy Okienniku, mimo że nie tak wcale
dalekim, zialiśmy jak wawelskie smoki, ciesząc się ale i chwytając każdy
możliwy łyk powietrza. Sam Okiennik to wspaniała skała, wysoka, ciekawa i
przede wszystkim dostępna prawie dla każdego. Ma to także i swoje minusy bo na
ściankach słynnego okna na skale jest mnóstwo zupełnie nikomu nie potrzebnych
bazgrołów, mówiących o przybyłych tam na przestrzeni lat ludzi. Mimo że nie
pierwszy już raz tam byliśmy zostajemy tu chwilkę robiąc zdjęcia, wspinając się
na skałkę i odpoczywając.
|
Widok na okolicę z okna Okiennika |
Chwila, może troszkę zbyt długa, w końcu jednak
dobiega końca, wsiadamy więc na nasze rumaki i pedałujemy dalej. Teraz
kierujemy się ponownie czerwonym szlakiem pieszym tym razem na góre Birów i
Podzamcze. O ile w ruinach Ogrodzieńca byliśmy już kilka razy, o tyle osadę na
górze Birów mieliśmy obejrzeć po raz pierwszy. Szlak z Okiennika prowadził nas
bardzo ciekawą trasą przez las, gdzie po raz kolejny mogliśmy się pocieszyć
jazda na górskim rowerze po nierównościach i przewyższeniach. Dalej już szlak lekko nas zawiódł a
właściwie to przyhamował. Po fajnych odcinkach biegnących leśnymi ścieżkami
szlak zaczynał prowadzić leśnym traktem, ten jednak złożony w dużej mierze z
naniesionego przez deszcz i wypłukanego, luźnego piasku, utrudniał jazdę.
Dodatkowo trakt był świeżo przekopany końskimi kopytami. Jechać się nie dało,
rowery więc prowadziliśmy przez jakiś czas.
|
Grodzisko na Górze Birów |
Pod samą górą Birów szlak stawał
się dużo bardziej dogodny do jazdy, była to bowiem już utwardzona szutrowa
nawierzchnia, do tego szeroka i dość prosta. Górę tradycyjnie obejrzeliśmy
tylko z zewnątrz. No ale cóż wyjazd polegać miał na zwiedzaniu z siodełka, jak
najniższym kosztem, wiec o wejściówkach do muzeów nie było mowy, choć nie
powiem kiedyś będzie to trzeba nadrobić bo i koszt nie był taki straszny. Chwila
odpoczynku i dalej w drogę, z Góry Birów jak sama nazwa wskazuje było dobrze z
górki wiec i zabawy było też trochę. Jadąc jeszcze przez chwile traktem leśnym,
dojechaliśmy do Podzamcza i ślicznych ruin średniowiecznego zamku. Ile razy bym
tu nie był zawsze będzie zachwycać mnie ta budowla i jej widok. Jedynym
mankamentem jest liczba turystów, ciężko jest się poruszać i uchwycić czysty
obraz zabytku. No ale co się dziwić, każdy chce to zobaczyć.
|
Zamek Ogrodzieniec |
Tym razem jednak
nie obchodzimy zamku dookoła a tylko kierujemy się chwile wzdłuż jego murów,
szukając czerwonego szlaku rowerowego który będzie prowadził nas teraz już do
Ryczowa i dalej na zamek Smoleń. Szlak
czerwony do Ryczowa prowadził nas wspólnie z pieszym niebieskim wiec nie był
specjalnie trudny, choć oczywiście obfitował w charakterystyczne dla regionu
pagórki, które szczególnie po leśnych ścieżkach dają wiele frajdy.
|
Super wiatka przy zamku Smoleń |
Wjeżdżając
do Ryczowa decydujemy się nie skręcać w kierunku strażnicy, która się tu
znajduje, tylko jechać dalej w kierunku zamku. Strażnice widzieliśmy już kilka
razy a z racji faktu ze czas uciekał szybko a kilometry nie, podjęliśmy wspólną
decyzje jazdy dalej. Była to pierwsza korekta na szlaku.
|
Główna brama zamku Smoleń |
Od tego miejsca aż do
zamku Smoleń jechaliśmy już praktycznie cały czas droga asfaltową wiec troszkę
podgoniliśmy. Sam zamek na pierwszy rzut oka zaskoczył nas nową, przynajmniej
dla nas, wiatką dla turystów, gdzie można było się schować, usiąść i odpocząć,
przewidziano nawet stojaki na rowery. Jak się okazało to nie jedyna zmiana na
zamku. Ostatnim razem jak tu byliśmy zamek był zarośnięty i zaniedbany. W
zasadzie ciężko było nawet na niego wejść. Tym razem zastaliśmy odnowiony,
wykarczowany w środku i na zewnątrz obiekt. Prawdopodobnie to jeszcze nie
koniec prac na zamku ale i tak już robi to piorunujące wrażenie.
|
Świeżo odrestaurowane mury na zamku Smoleń |
Od faktycznej
ruiny i zaniedbanych murów do prawdziwego zabytku gdzie można spokojnie wejść,
rozejrzeć się i nie martwic się że coś sie może rozlecieć. Korzystając z okazji,
jaką była wspomniana wcześniej wiatka, decydujemy się na obiad i dłuższą
przerwę na naładowanie „akumulatorków”. Na obiad oczywiście ryż z muslli,
niestety bez jogurtu gdyż nie mogliśmy dostać go nigdzie po drodze. Ale bomba kaloryczna, mimo ze
trochę sucha, zadziałała jak zawsze. Nie
ma bowiem to jak dobra dawka węglowodanów. Z zamku Smoleń ruszyliśmy dalej,
kierując się w góry Bydlińskie i na kolejne ruiny zamku, tym razem zamku
Bydlin. Jedziemy tam czerwonym szlakiem pieszym przez gesty las wiec nie jest łatwo
ale za to bardzo fajnie, jest tu bowiem zarówno dobrze pod górkę ale i niekiedy
dobrze z górki. Za raz za zamkiem jest
bardzo fajny i malowniczy odcinek drogi prowadzący z głównej drogi w stronę
lasu. Najpierw jest to ładna serpentyna asfaltowa pośród łąk, która potem
przechodzi w drogę gruntową, niekiedy podmokłą ale równie malowniczą. Zaraz też
na początku lasu znajdujemy jaskinie ze śladami bytowania ludzi.
|
Góry bydlińskie i widok z wnętrza jaskini na wejściową kratę |
Teren jest
odpowiednio oczywiście oznakowany i zabezpieczony, ale jak ktoś chce to zawsze
jakieś zakamarki znajdzie by wejść to tu to tam. Tym razem nie wchodziliśmy na
górę skałek kryjących jaskinie, ale z poprzedniej wycieczki wiemy ze rozciąga
się stamtąd wspaniały widok a i na samą
górę prowadzą fajne schody, pomiędzy dwiema skałami. Po krótkim obejrzeniu
jaskiń i z zewnątrz i trochę z wewnątrz, ruszamy dalej. Odcinek leśny ,jak już
wcześniej wspomniałem, jest wyjątkowo atrakcyjny i naprawdę potrafi zmęczyć ale
i ucieszyć. Do ruin zamku Bydlin dojechaliśmy akurat wtedy kiedy w pięknym
kościółku obok trwały jakieś nabożeństwa majowe wiec na drodze przy zamku tłok.
Na szczęście w okolicach zamku już było luźno i spokojnie.
|
Mury zamku Bydlin |
Samo określenie
zamek to zdecydowanie przesada gdyż to zaledwie kilka murów na wzniesieniu i
nijak się to ma do Ogrodzieńca, Smolenia
czy innych. Jednak swoja role kiedyś odgrywał i pewnie odnowiony także
wyglądałby okazale. Zresztą pewne prace przy nim także poczyniono. Pamiętając
go bowiem z ostatniego czasu kiedy był mocno zarośnięty i dość niebezpieczny,
ze względu na wystające luźne kamienie z muru, teraz byliśmy pozytywnie
zaskoczeni. Zrobiono schody na ostatnim odcinku wzniesienia, tym najbardziej
stromym, dalej wykarczowano wszelkie krzaki i nie potrzebne drzewka, rosnące
bez ładu i składu i zagrażające budowli. W końcu tez samą budowle zabezpieczono
murując krawędzie ścian zamku i burząc te które nie dałoby się uratować a które
mogłyby być zagrożeniem. Mury natomiast wypiaskowano, także teraz cieszą oko
wyjątkowo ładnym, jasnym, piaskowym kolorem. Zrobiliśmy tutaj kilka fotek i
pojechaliśmy dalej. Wcześniej już ustaliliśmy ze zmienimy trasę i odpuścimy
sobie widok na pustynie błędowską. Gdyż to całkiem niezły kawałek pedałowania i
dodatkowe kółko a poza fajnym podjazdem na punkt widokowy nie bardzo jest co na
tej pustyni oglądać. Zaczęliśmy więc kierować się prosto na zamek Rabsztyn tuz
obok Olkusza.
|
Czas i siły uciekały szybko a kilometry nie bardzo. |
Za wskaźnik kierunku jazdy obraliśmy sobie tym razem również
szlak czerwony tym razem jednak rowerowy. Oj piękny szlak, naprawdę fajny,
aczkolwiek dal się nam we znaki. Szczególnie odczuliśmy to pod koniec kilka
kilometrów przed Rabsztynem kiedy to nie mieliśmy już siły podjeżdżać pod
wzniesienie. Brać rowerowa jadąca z górki z uśmiechami niczym banany na
twarzach pocieszała nas że już nie daleko. Kulturalnie i grzecznie witaliśmy
się z nimi zwyczajnym cześć i uśmiechając się dziękowaliśmy za wiadomość, nie
mówiąc jednak ze my tez jeszcze nie dawno jadąc przez świeżo pokonany las,
mieliśmy naprawdę długi odcinek w dół, tak wiec oni za chwile będą szli jak i
my.
|
Ładowanie "akumulatorków",
polana niedaleko przed Rabsztynem |
Nie mniej jednak do końca wzniesienie nie doszliśmy i korzystając z
pobliskiej polany rozłożyliśmy się jak placki na patelni i jedząc czekoladę
odpoczywaliśmy i cieszyliśmy oczy widokami pobliskich wzgórz przez które jeszcze
kilka minut temu jechaliśmy. W drogę jakoś się nie spieszyliśmy ale w końcu
wsiedliśmy na siodełka i pojechaliśmy dalej. Pod zamkiem byliśmy niedługo potem,
zatem faktycznie mieli racje, mówiąc że już nie daleko. Zamek Rabsztyn to duży
zamek, zawsze jednak jesteśmy tu na tyle późno lub wcześnie że nawet jakbyśmy
chcieli wjechać na teren to i tak jest zamknięte.
|
Widok na mury zamku Rabsztyn |
Po kilkudziesięciu
kilometrach w wymagającym terenie z plecakami na plecach, wcale nie mieliśmy
ochoty nigdzie łazić, toteż tradycyjnie usiedliśmy przy mostku nad dawną fosą i
odpoczywaliśmy robiąc zdjęcia. Zaplanowaliśmy także dalszą trasę, robiło się
bowiem coraz później, i nie było za ładnie, jeśli chodzi o pogodę, wiec myśleć
już trzeba było nad obozowiskiem. Decydujemy że zgodnie z pierwotnym planem
jechać będziemy czerwonym szlakiem pieszym i jak zobaczymy jakieś fajne miejsce
gdzieś w lesie, w znacznej odległości od mijanego przez nas Olkusza, to tam się
zakwaterujemy na noc. Na szczęście nie było jeszcze tak bardzo późno wiec
jechało się całkiem przyjemnie i nie martwiliśmy się że nas noc zastanie.
Początkowo jadąc obrzeżami Olkusza szukaliśmy jeszcze jakiegoś sklepu ale widząc
ze nie ma to sensu daliśmy spokój i kierowaliśmy się już szlakiem do lasu.
Droga była dość dobra i nie uciążliwa poza jednym małym, aczkolwiek bardzo
istotnym mankamentem. Owym problemem było przejście przez tory zaraz za
Olkuszem a może jeszcze w jego administracyjnych granicach, trudno to określić.
Nie mniej jednak szlak wychodząc z lasy kieruje sie na torowisko i każe przez
nie przejść na druga stronę, gdzie w oddali widać jego kolejne oznaczenie, niby
jasna sprawa poza tym ze zaraz przy torowiskach jest wielki żółty znak z
zakazem przechodzenia prze torowisko. I kto tu ma racje i jak to rozwiązać ? Nie
wiedzieliśmy, ale nie zamierzaliśmy obchodzić torów i szukać przejazdu, toteż
przyznajemy, złamaliśmy zakaz i przenieśliśmy rowery. Dalej szeroki dukt leśny
prowadził nas przez ładną okolice, gdzie po kilku małych podjazdach znaleźliśmy
się w otoczeniu i skał z prawej strony i ładnej malowniczej łąki z lewej. Sami
zaś jechaliśmy osłonięci drzewami. Spotkaliśmy nawet małe stado jakichś
jeleniowatych, które z zaciekawieniem przyglądały nam się z wysokich skal
znajdujących się na prawo od nas.
|
Zamek Rabsztyn |
Na łące zaczęliśmy wypatrywać dogodnego
miejsca na nocleg, znajdowały się tu bowiem dość ciekawe niskie zagajniki
młodych sosen gdzie łatwo się było schować przed ciekawskimi a i zagrożenia ze nam gałąź na głowę spadnie
nie było. Dość rzadko się zdarza byśmy mieli czas na spokojne rozłożenie
namiotu w promieniach zachodzącego ale jeszcze dość jasnego słońca. Tym razem
jednak tak się zdarzyło, nie dość ze mieliśmy czas na dogodne znalezienie
miejsca nie daleko od szlaku, to jeszcze spokojnie rozłożyliśmy namiot, przebraliśmy
się i zdołaliśmy zorganizować małe ognisko na którym piekliśmy kiełbaski czyli
naszą upragnioną kolację. Ognisko oczywiście małe i z chrustu, zatem żadnej
roślince krzywda się nie stała a i kiełbaski były ze sklepu bo na nic nie
polowaliśmy. Taki odpoczynek marzył nam się od dawna, nie tylko jeśli chodzi o
ostatnie godziny na rowerze ale także o ostatnie zimne ciemne miesiące, kiedy
to człowiek w domu się kisił i marzył o lecie o cieple i naturze. Nawet pogoda
się zlitowała nad biednymi zmęczonymi podróżnikami, wyszło bowiem ładne słońce
i na niebie zagościł błękit, którego próżno było szukać przez cały pochmurny
dzien.
|
"Podjazd" pod Pieskową Skałę |
Tak tez było i rano kiedy obudzeni i w miarę wypoczęci stwierdziliśmy ze
nie pada i nie padało w nocy, na niebie natomiast póki co zobaczyć można było
ładne niebo i troszkę słońca. Wiedzieliśmy jednak że długo tak nie będzie bo w
oddali słychać było że zbliża się jakaś burza i ze idą ciemniejsze chmury.
Posprzątaliśmy zatem wszystko co było do sprzątnięcia, zwinęliśmy obóz, z
powrotem włożyliśmy rowerowe ubranie na siebie i zaczęliśmy wracać na szlak. Po
całodniowej jeździe poprzedniego dnia ciężko było usadowić zmęczony tyłek na
siodełku. Jednak nikt nie narzekał i po za kilkoma trafionym dowcipami na ten
temat obeszło się bez narzekania. Dzień zaczęliśmy od zgubienia szlaku w dość
dziwnym zbiegu dróg leśnych. Nie wyszło to nam jednak na złe, gdyż dojechaliśmy
szybciej do drogi asfaltowej prowadzącej z Olkusza bezpośrednio do Pieskowej
Skały, dokąd zresztą sie teraz kierowaliśmy. Mieliśmy tę drogę spotkać dopiero
w miejscu gdzie krzyżuje się ona ze szlakiem, ale traf chciał że zrobiliśmy to
wcześniej. Osobiście lubię tę trasę bo fajnie się nią jedzie, nie jest ani
ruchliwa aż nadto a i z czasem można nacieszyć oczy fajnymi widokami, choćby
tymi niedaleko przed zamkiem, gdzie zaczynają się skały przy samej drodze i
wtulone w nie zabudowania. Sama droga zaczyna się wtedy już wić różnymi
półkolami i łukami, prowadząc miedzy skałkami a rzeczką. Pieskowa Skała to bez
wątpienia jeden z najbardziej wykorzystywanych zamków na naszej trasie.
Znajduje się tu restauracja, muzeum i generalnie obiekt jest wspaniale zadbany
i w pełni funkcjonalny. Traf chciał że mimo iż byliśmy tu tyle razy tylko jeden
z nas był w środku.
|
Zamek Pieskowa Skała od frontu |
Zawsze bowiem z różnych przyczyn mijaliśmy zamek tylko dołem,
patrząc na jego wspaniałe mury z drogi. Tym razem jednak wspięliśmy się z
rowerami na ramionach po stromych schodach do bram budowli. Tutaj tez
postanowiliśmy skonsumować jakieś śniadanie, bo od przebudzenia minęło już
trochę czasu i zdążyliśmy dobrze zgłodnieć. Znaleźliśmy ławkę na uboczu i tam
zaczęliśmy się turystycznie gościć. Robiliśmy zdjęcia, chodziliśmy w te i z
powrotem rozciągając trochę mięśnie i gotowaliśmy wodę na poranny ryz z
jogurtem i muslli, no i na herbatkę do termosu.
|
Ogród na Pieskowej Skale |
Przeszliśmy się także na
dziedziniec zamku, gdzie nie potrzeba było płacić za wstęp. Zamek robi
piorunujące wrażenie, jest bardzo fajne umiejscowiony i zbudowany. Znajduje się
tu tez ogród który pewnie, jak jest już pełnia wiosny, mieni się wieloma
kolorami. My byliśmy na początku maja po długiej zimie wiec jeszcze był ledwie
zielonawy. Weszliśmy tez do restauracji na dachu której jest taras, z którego
to obsługa pozwala skorzystać głodnym widoków fotografom i turystom. Nie
weszliśmy jednak na niego bo godzina była jeszcze wczesna i nie był jeszcze
otwarty. Prawda jest ze chcieliśmy poczekać ale pogoda coraz bardziej robiła
się mało ciekawa. Nie traciliśmy więc czasu i wróciliśmy do rowerów, gdzie
jeden z nas pilnował gotującej się wody, i całego oporządzenia. Nie doczekaliśmy
się jednak wody i śniadania w pięknym i spokojnym miejscu, bo burza, która
straszyła nas do tej pory gdzieś z oddali, teraz dogoniła nas już na dobre i
kwestią sekund, może kilku minut było kiedy lunie. Szybko zatem spakowaliśmy co
było można, resztę luzem w rękę, rowery także i prawie biegiem schodziliśmy na
dół do upatrzonej wcześniej wiaty przystanku. Gdy tylko tam dotarliśmy jak na
zawołanie rozpętało się małe piekiełko. Burza, wiatr i deszcz szalały po
okolicy wszędzie grzmiało i błyskało a drogą płynął prawdziwy potok, żeby nie
powiedzieć rzeka. Nie wiele myśląc zabezpieczyliśmy to co było trzeba i co było
można.
|
Nasz przystanek i ulewa dookoła |
Postanowiliśmy także nie tracić czasu i mimo okoliczności po prostu
dokończyć rozpoczęte śniadanie. Widok naprawdę komiczny, lało jak z cebra
dookoła ludzie samochodami i autobusami poprzyjeżdżali obejrzeć zamek,
niektórzy biegiem uciekali przed deszczem, a my jak gdyby nigdy nic, spokojnie
siedzieliśmy na ławce i jedliśmy z naszych menaszek normalną porcje ryżu
popijając herbatą. Niestety pogoda nie była łaskawa i siedzieliśmy w tym miejscu,
zastanawiając się co robić dalej, przez ponad dwie godziny a może jeszcze
dłużej. W miedzy czasie zdążyliśmy przemyśleć i przeplanować każdą możliwą
opcje jaką mieliśmy w tej sytuacji, łącznie z odwrotem czy braniem taksówki.
Plus taki że przez ten czas nasze menaszki ładnie się umyły w deszczu,
wystawione przed wiatę, co było jak najbardziej dopełnieniem komedii, jaka
tworzyliśmy siedząc we trzech na tym przystanku. Po pewnym czasie gdy wydawało
się że już przestaje czy też, że na pewno jest dużo mniejszy opad niż jeszcze
parę minut wcześniej, postanowiliśmy jechać dalej i nie marnować czasu. Plan przewidywał
by jechać dalej, rezygnując jednak ze zwiedzania, do najbliższej możliwej stacji
kolejowej by tam się rozejrzeć za pociągiem i wrócić jakoś do Zawiercia.
Stamtąd natomiast przejechać jeszcze te kilka kilometrów do Morska do samochodu.
Celem zatem stała się miejscowość Rudawa gdzie mieliśmy nadzieje najbliżej
zastać zadowalający nas pojazd szynowy. Oczywiście zrezygnowaliśmy z Ojcowa i
zwiedzania go mimo ze był już rzut beretem przed nami, ale nie chcieliśmy
ryzykować że będzie jeszcze gorzej a prognozy nie były ciekawe. Mimo że chętnie
byśmy obejrzeli Ojcowski park jeszcze raz to świadomie zrezygnowaliśmy,
kierując się zaraz za Pieskową Skała na niebieski szlak rowerowy, oddalający
nas od parku. Szlak jednak był wyjątkowo ciekawy, z jednej strony dość wymagający
bo bardzo pod górę a dwa ze z interesującymi plenerami Ojcowskiego Parku
Narodowego i całej leśnej doliny w dole za nami, dodatkowo parującej po
deszczu. Widok naprawdę wspaniały. Po wyjeździe z ojcowskiej doliny kierowaliśmy
się praktycznie cały czas na południe jadąc mniej uczęszczaną drogą ale mimo
wszystko asfaltem nie patrząc na szlaki itp. tylko jadąc do celu.
|
Droga do Rudawy |
Mimo to
mieliśmy frajdę z jazdy bo tamtejsza droga naprawdę była radością dla
rowerzysty. Można było pocieszyć się widokami, równym asfaltem i niskim natężeniem
ruchu, do tego droga wiła się miedzy wzniesieniami i skałkami, raz po raz wznosząc
się i opadając. Ale w końcu to już ta najbardziej wysunięta pod Kraków część
wyżyny Krakowsko-Częstochowskiej, wiec pejzaże niczym w górach. W praktyce
wyglądało to tak że po ucieczce spod Pieskowej Skały niebieskim szlakiem,
odbiliśmy na trasę do Jerzmanowic a stamtąd prostą drogą na Dubie, mijając po
drodze Szklary i dalej już do Rudawy. Jadąc tą droga mieliśmy po swojej lewej
stronie najpierw rezerwat Doliny Szklarki a potem wspaniałe wzniesienia, po których swoją drogą
prowadził strasznie kuszący nas czarny szlak. Mimo ze jednak kusił nie zdecydowaliśmy
się bo baliśmy się że znowu utkniemy w lesie na dłuższy czas a pogoda była
naprawdę nie pewna. Co chwila przychodziły i odchodziły gęste chmury z których
co pewien czas cos padało. Drugiej burzy i oberwania na szczęście nie
spotkaliśmy ale cały czas się tego obawialiśmy. Tak czy owak, czarny pieszy
szlak, prowadzący od rezerwatu Doliny Szklarki po tamtejszych wzniesieniach, aż
do niedalekich Radwanowic zostawiliśmy na następy raz.
|
Widok na wzniesienia po których równolegle do drogi
szedł czarny szlak |
W samej Rudawie czekała
nas niespodzianka w postaci jako takiej stacji, bez kasy biletowej. Rozkład
owszem był ale ten kto tam nie mieszka nie jest w stanie odszyfrować
wszystkiego z tekturowej tablicy. Okazało się ze pociąg do Katowic już był a do
Zawiercia będzie jakoś około dziewiętnastej, stwierdziliśmy że nie połapiemy
się jak trzeba, bo ani kupić bilet ani sie dowiedzieć czy nas zabierze, która
to spółka itp. Zgodnie stwierdziliśmy ze według rozpiski pociąg następny do
Katowic jest za jakieś 2 czy 3 godziny, wiec w tym czasie dojedziemy do
Krzeszowic i tam kupimy bilety miejmy nadzieje na normalnej stacji. Przy tej
okazji doszliśmy także do wniosku ze możemy złapać się na ostatnią możliwą
atrakcję turystyczną a mianowicie zamek Tenczyn. Pogoda owszem była kitowa ale
albo jechalibyśmy do Krzeszowic główna trasą co groziło kalectwem przy jej
natężeniu ruchu, albo przez wioski co czasowo równałoby się z jazda szlakiem zahaczając
o zamek. Wybraliśmy wiec jazdę szlakami turystycznymi. Najpierw pod zamek
Tenczyn w Rudnie a potem do Krzeszowic. Z Rudawy wydostaliśmy się czarnym
szlakiem pieszym na południe do Nielepic a stamtąd już zielonym pieszym
szlakiem turystycznym do tego właściwego, czerwonego szlaku rowerowego, dzięki
któremu mieliśmy trafić do celu. Najciekawsze z tego fragmentu drogi były
schody, jeszcze na czarnym szlaku, które prowadziły dość stromo pod górę i nie
dało się oczywiście jechać. Jeszcze ciekawszy był koniec zielonego szlaku tuż
przed dołączeniem do czerwonego.
|
Ostatni fragment zielonego szlaku pieszego i jego
zabójcze podejście. |
Fakt ze jest to szlak pieszy mógł nasunąć
pewne obawy ze będzie niekiedy trudno, ale jak się okazało szlak zaskoczył nas
pierwszorzędnie prowadząc prościutko pod stromą skarpę, gdzie ciężko było
zapewne iść pieszo, a tym bardziej pchając rowery w ciągłym deszczu, parnym
otoczeniu i obsuwających się z pod nóg błota i kamieni. Daliśmy jednak radę,
Bóg jeden wie jak ale się udało. Doszliśmy w końcu do szlaku, ten natomiast
wcale nas nie rozpieszczał przynajmniej na początku. Prowadził bowiem szczytem
wzniesień ale po gęstym w drzewa terenie. A one z kolei, mokre i bogate w świeże
zielone liście, gałęziami schodziły nisko nad ścieżkę i nie raz można było sobie
umyć buźkę o mokre liście, kiedy się na nie wpadło po drodze. Ten fragment mimo
ze dość wymagający tez przyniósł nam niezłej frajdy, choć w czasie jazdy nie
raz zdążyło nam się zakląć. Dalej szlak się znacznie poprawiał, zmienił się w
pewnym momencie w szutrową drogę po której jadąc z górki po mokrym, upapraliśmy
się jak małe wieprzki. Cóż w końcu zawsze uważaliśmy ze błotnik w rowerze
górskim to niepotrzebny gadżet, po tej wyprawie trzeba się nad tym zastanowić. Dalej,
w miejscu gdzie nasz szlak stawał się także częścią ogólnoeuropejskiego szlaku,
jechaliśmy już asfaltowym traktem poprowadzonym specjalnie dla wygody
rowerzystów, gdzie nie miał wstępu żaden samochód.
|
"Takich dwóch jak nas trzech to nie ma ani jednego", "czyścioszki" po zjeździe szutrowym fragmentem czerwonego szlaku |
Teraz to już była bułka z
masłem. Szybko dojechaliśmy do wzgórza na którym stał zamek. Najpierw jednak
trzeba było pokonać leśne podejście którego nachylenie niebezpiecznie zbliżało
się do pionu. No może nie aż tak strasznie ale nawet twórcy tego szlaku, mimo
ze prowadził tamtędy czarny szlak rowerowy, lojalnie ostrzegali, na odpowiedniej
tabliczce, ze radzi się by rowery zostawić na dole w wydzielonym, odpowiednio
miejscu z wiatą i stojakami . Nie wiedzieliśmy jednak czy będziemy wracać tą
samą drogą, a poza tym nie bardzo mieliśmy czym przypiąć te rowery a wszyscy
chcieliśmy obejrzeć Tenczyn. Wspinaczka była mozolna rowery nie raz pchały nas
w dół, nie raz tez robiliśmy przerwy mimo ze koniec drogi prawie cały czas widzieliśmy.
Po raz kolejny jednak pchani siła woli, bo siły fizyczne skończyły nam się już
na poprzednim podejściu, daliśmy rade.
|
Brama zamku Tenczyn |
Po raz pierwszy w końcu mieliśmy okazje
zobaczyć zamek Tenczyn na żywo. Ilekroć bowiem przyjeżdżaliśmy w jurę zawsze
cos się działo że nie było możliwości tu trafić. Tak jak i poprzednie tak i ten
zamek okazał się być w renowacji, tak więc gruz dookoła jakieś robotnicze
maszyny i wszystko zamknięte na trzy spusty. Co nieco jednak udało nam się
obejrzeć. Jednak przede wszystkim zrobić sobie zasłużony odpoczynek i cos zjeść.
Przez cały dzień jechaliśmy w koszulkach, bluzach, kurtkach i chustach, było na
razy zimno na razy ciepło, czasem padało czasem było ok. Kiedy jednak stanęliśmy
pod Tenczynem rozebraliśmy się aż do koszulek i cieszyliśmy się powietrzem.
Trzeba przyznać że pogoda, mimo ze kapryśna, pozwoliła trochę pojeździć, było bowiem
stosunkowo ciepło, tyle że maksymalnie wilgotno. Jej kaprys jednak odezwał się
podczas naszego odpoczynku kiedy to na nowo się rozpadało i mimo ze nie trwało
to długo to okazało się że tak zaparowało wszystko dookoła że nie było sposobu
obejrzeć tonącego we mgle zamku.
|
Tenczyn a właściwie tylko to co udało nam się jeszcze
zobaczyć zanim utonął we mgle |
Czekaliśmy chwile, moknąc jeszcze w
odchodzącym deszczu, ale widocznie fatum Tenczyna trzeba będzie złamać innym
razem, bo po raz kolejny mimo że już tam dojechaliśmy nie byliśmy w stanie
popodziwiać ogromu budowli i zobaczyć jego kształtów. Mówi się trudno i jedzie
się dalej. Stąd droga do Krzeszowic była już dość krótka i łatwa, wiec szybko
poszło. Traf chciał ze dojechaliśmy do stacji tuz przed zamknięciem tamtejszej
kasy biletowej, zdążyliśmy jednak jeszcze wszystkiego dowiedzieć się u
przemiłej pani z okienka kasowego, która nie dość że pomogła odpowiadając na
pytania to też doradziła co i jak zrobić.
|
Zamek Tenczyn podejrzany przez dziurę
w murze |
Kolejny traf chciał że ostatni pociąg
do Katowic a przynajmniej ostatni przed późnym wieczorem, właśnie miał
nadjechać . Niestety był to TLK a wiedząc o przepisach jakie u nich są mieliśmy
kiepskie przeczucie. Okazało się że nie potrzebnie, trafiliśmy bowiem na bardzo sympatycznych
konduktorów którzy zgodzili sie nas zabrać, nie robiąc przy tym żadnych fochów
i problemów. Dalej plan był prosty po około 2 godzinnej jedzie pociągu
pospiesznego, na dystansie tak śmiesznym ze aż boli, dojechaliśmy do Katowic.
Stąd natomiast, po krótkim postoju, pociągiem regionalnym Kolei Śląskich do
Zawiercia. Śmieszne jest to ze regionalny przejechał szybciej dłuższą trasę do
Zawiercia niż pospieszny krótszą do Katowic. Ale widać tak musi być. Mimo że podróż
minęła nam szybko to do Zawiercia dojechaliśmy już niestety po zmroku. Te kilka
godzin w pociągu dało nam czas na odpoczynek, wreszcie mieliśmy suche miejsce,
mieliśmy czas się przebrać, osuszyć i trochę obmyć. W Zawierciu zatem na rowery
wsiadaliśmy już z większą siłą i motywacją do jazdy. Na szczęście dysponowaliśmy
pełnym oświetleniem i odblaskami, a i droga którą obraliśmy nie była bardzo
ruchliwa, wiec jechało się dość przyzwoicie z niezłą nawet prędkością. Nie była
to jednak kaszka z mleczkiem bo dalej byliśmy na wyżynie więc w dalszym ciągu
musieliśmy wjeżdżać na pagórki i zjeżdżając z nich uważać czy czasem w mroku nie czai się
jakaś dziura w asfalcie. Czego dowodem było iż na kilkaset metrów już w drodze
dojazdowej do ośrodka Morsko jeden z nas wywinął przysłowiowego orła kiedy to
zjeżdżając z asfaltu w drogę gruntową wpadł w jakąś kolejne po kałuży czy cos w
tym stylu. Tak wiec ostatnie metry tez
były ciekawe. Do ośrodka dojechaliśmy prawie równo na 22 czyli tuż przed zamknięciem
bramy. Po przebraniu się i spakowaniu sprzętu ślicznie podziękowaliśmy i
ruszyliśmy w drogę do domu.
Bardzo klimatyczne miejsce :)
OdpowiedzUsuńŚwietnie napisany artykuł. Mam nadzieję, że będzie ich więcej.
OdpowiedzUsuń