|
Geometryczny środek Polski - Piątek |
Kolejny jesienny
poranek wzbudził w nas chęć do wybrania się gdzieś rowerem. Czas uciekał więc
nie było mowy o czymś dalekim ani o czymś długim. Po dłuższym zastanowieniu się
i ogarnięciu tego co było do ogarnięcia w domu, wybraliśmy miejsce które
odwiedzimy. Padło na Piątek i żółty szlak rowerowy upamiętniający bitwę nad Bzurą. Plan jaki
opracowaliśmy przewidywał że samochodem dojedziemy z Głowna do Piątku, tam
zostawimy go na miejscowym parkingu i rowerem już zrobimy szlak długości około
50 km.
|
Pomnik ku pamięci ofiar hitlerowców |
Szlak ma formę zamkniętej pętli więc kończyliśmy w tym samym miejscu. Zebraliśmy
się naszym zwyczajem dość późno. Z domu wyjechaliśmy chwile po 12, a na rower,
już w Piątku, wsiedliśmy około 12,45. Auto
zaparkowaliśmy w samym centrum nie tylko Piątku ale i oczywiście Polski, bo
chyba każdy wie że piątek to geometryczny środek naszego kraju. Kierunek szlaku
obraliśmy przeciwny do ruchu wskazówek zegara. Zaraz za miejscem postoju przy
miejscowej szkole jest pierwsze miejsce upamiętniające walki nad Bzurą.
|
Dwór w Goślubie dzisiaj |
Miejsce
to znajduje się na wylocie z miasta przy drodze 702 prowadzącej prosto do
Kutna. Zaraz za pomnikiem skręcamy w ścieżkę prowadzącą z powrotem do miasta. Oznaczenie jednak
ścieżki okazuje się beznadziejne. Cały szlak zresztą oznakowany jest raptem w
kilku miejscach jak należy a w innych nie ma oznaczeń wcale bądź są po nich
tylko ślady. Stąd też nazwa i tytuł posta „archeologia szlaku”. To oznaczenie
autorstwa Tobiasza bardzo trafnie i nad wyraz rzeczowo określa jak wygląda
jazda tym szlakiem. Co skrzyżowanie należy szukać oznaczenia bądź się domyślać
lub patrzeć na mapę. Do tego od tej strony na początku szlak jest wyjątkowo
monotonny i nużący.
|
Tablica szlaku. Na niej zdjecie dworu z lepszych czasów |
Napotykamy jeden pomnik związany z walkami z 1939 roku.
Trafiamy także pod właściwie zrujnowaną stadninę i dworek w Goślubie. Być może kiepskie wrażenie z
początku szlaku wywarła na nas po prostu jesień na wsi. Nie jest to bowiem pora
która ładnie wygląda miedzy pustymi polami, otwartymi obejściami i kręcącymi
się ciągnikami, gubiącymi obornik. Zdarzają się owszem ciekawe widoki ale
zazwyczaj jest brud i chaos związany z rolnymi pracami. Początkowo jedziemy
właśnie przez takie miejsca, gdzie plątanina wiejskich dróg może niekiedy
wyprowadzić człowieka w przysłowiowe pole bądź maliny.
|
Drewniany kościółek w Ciechosławicach |
Mimo braku oznakowań
udaje nam się jednak jechać tak jak powinniśmy i nie błądzimy prawie w ogóle.
Pewnie dlatego że od razu nastawieni jesteśmy na to że od czasu do czasu musimy spojrzeć na mapę . A także dzięki temu że szlak żółty w niektórych momentach
pokrywa się ze szlakiem niebieskim który już oznakowany jest dość dobrze.
Jednak i oznaczenia szlaku niebieskiego się kończyły i mimo wszystko przez
większą część szlaku kierować musieliśmy się bądź intuicją bądź mapą.
Szlak
prowadził najpierw przez okoliczne wsie, potem przekroczył trasę 702 którą już
wcześniej jechaliśmy. Chwile niestety musieliśmy jechać tą droga. Piszę niestety
bo to bardzo ruchliwa trasa, bez żadnego pobocza wiec jechało się trudno i
niezbyt przyjemnie.
Na szczęście był to odcinek nie dłuższy niż kilometr więc
szybko poszło. Dalej zaczęliśmy zbliżać się do autostrady która od niedawna
jest w tych okolicach a która pochwalić się może bardzo długą jeśli nie najdłuższą
estakadą zbudowaną nad tutejszymi bagnami, trzęsawiskami, moczydłami czy tez
rozlewiskami, znanymi pod nazwą pradoliny Bzury - Neru. Widok na to cudo mamy przy kościółku, do którego jedziemy chwile
wzdłuż autostrady a który jest jedną z atrakcji na szlaku. Z samym dojazdem do
tego miejsca wiąże się historyjka trochę, dla mnie przynajmniej, straszna. No
bo jak można określić fakt że kiedy przejeżdżając obok domostwa nagle z
otwartej na oścież bramy wyskakuje wielki biały pies, który w moich oczach
wyglądał co najmniej jak „wilkor”. Tobiasz mówił że wyglądał jak zwykły wilczur
czy tez jeden z tych północnych psów jak husky czy inny. Mnie jednak, wtedy
kiedy szarżował na mnie, wydawał się niezwykle wielki. No ale na szczęście
przestraszył się jak na niego wrzasnąłem, zresztą na głupich mieszkańców tego
domu też ale chyba i tak nikt nie usłyszał. Ale to tak nawiasem mówiąc. Za
kościołem przekroczyliśmy autostradę i znaleźliśmy się w trochę mniej
zurbanizowanym miejscu, gdzie więcej było łąk i trochę drzew.
Tutaj tez
dojechaliśmy do miejsca które jest na szlaku a które na nim być nie powinno.
Chodzi o most na miejscowej rzeczce Donośnik. Został już pewnie dawno zerwany
bo na ostatnim skrzyżowaniu prowadzącym do niego jest znak że droga jest nie
przejezdna. Postanowiliśmy jednak zerknąć na to cudo zrobić jakieś fajne zdjęcia
a i myśleliśmy że może jednak rower da się przeprowadzić. Niestety jednak nie,
okolica malownicza, rzeczka mała ale nie zarośnięta i przekroczyć inaczej jak
mostem by jej się nie dało. Musieliśmy wrócić i objechać przeszkodę. Szkoda ze
twórcy szlaków albo ci co się nimi zajmują nie wprowadzili zmiany do oznaczeń lub
mapy. Widocznie jednak za dużo wymagamy bo i tam żadnych oznaczeń nie
spotkaliśmy. Na szczęście po objechaniu przeszkody nie pobłądziliśmy i chyba
dzięki autostradzie doskonale potrafiliśmy określić pozycje na mapie i określić
dalszy kierunek trasy. Przed samym
przejechaniem z powrotem na drugą stronę autostrady, w Orenicach, mieliśmy
okazje obejrzeć bardzo śliczny dworek cały z drewna, dość dobrze zachowany i utrzymany.
|
Miejsce po moście na rzece Donośnik |
Na samym wiadukcie natomiast zrobiliśmy kilka fotek zachodzącego już słońca.
Drogi mieliśmy przed sobą jeszcze dość sporo ale wydawało nam się że skoro
jesteśmy już dość blisko Piątku to drogi nie zostało nam tak wiele i że
dotrzemy do auta jak będzie co najwyżej szaro ale nie ciemno. Pomyliliśmy się dość poważnie, trasa bowiem w najmniej oczekiwanym do tego miejscu skręcała w
odwrotnym do miasta kierunku. O dziwo pojawiły się też oznaczenia mówiące gdzie
jechać.
|
Dwór w Orenicach |
Oddalaliśmy się zatem od Piątku, słońce zachodziło a nas czekała jeszcze
przeprawa przez las. Był to fajny odcinek, szkoda jednak ze było już ciemno.
Nasze lampki dobrze oświetlały drogę ale pięknego lasu w około nie widzieliśmy
za bardzo.
A chyba jest co oglądać bo natknęliśmy się na tabliczkę informującą
o miejscu nazwanym Silne Błota. W przewodniku rowerowym województwa łódzkiego,
napisane jest że jest to „torfowisko z zanikającym jeziorkiem oraz las z
wydmami – siedlisko rzadkiej roślinności, a także oaza ptactwa”. Tyle
przewodnik nie wiemy jednak jak wygląda to na żywo, było już zbyt ciemno by
cokolwiek zobaczyć, poza tym że są to tereny podmokłe. Przestraszyliśmy się
trochę tez żeby jakiegoś łosia na drodze nie spotkać albo dzika. Sowa natomiast
przeleciała nam tuz nad głowami by spokojnie usiąść sobie na oddalonym kilka
metrów od drogi drzewie. Na szczęście odcinek leśny różnił się od poprzednich
tym że nie dość że był ciut ciekawszy to jeszcze miał dobre oznaczenie. Szybko
zatem pokonaliśmy ten fragment i niedługo potem byliśmy już we wsi Konarzew i
zaraz potem w Piątku. Było już zupełnie ciemno i było już trochę po 17. Tobiasz
zrobił jeszcze kilak fotek iluminacji miejsca oznaczającego środek polski po
czym spakowani pojechaliśmy do domu.
Mimo
niekiedy monotonności trasy, momentami nieciekawych krajobrazów i mimo braku
oznaczeń, trasa nam się udała i pokonaliśmy ją. Nie należy do ulubionych ani do
najtrudniejszych ale do treningu, do rozjeżdżenia po zimie w sam raz.
Przeżyliśmy kilka fajnych momentów, widzieliśmy kilka fajnych rzeczy i
zrobiliśmy kilka kilometrów na koniec sezonu. Należy zatem uznać że opłacało
się wybrać na rower tego listopadowego popołudnia i cieszy się wspomnieniami z
fajnej rowerowej przygody. Opracowanie mapy tradycyjnie zawdzięczam Tobiaszowi.
Fajny pomysł na wycieczkę :)
OdpowiedzUsuń