czwartek, 26 grudnia 2013

W poszukiwaniu drogi... Krynica Morska (26-30.08.2013)

Wreszcie materiał z wakacyjnej wyprawy. Jak to mówią lepiej późno niż wcale. Ale do rzeczy...

Koniec sierpnia a więc i nieuchronnie zbliżający się koniec lata. Sytuacja niezwykle dołująca i dająca do myślenia o tym czy dobrze wykorzystało się wakacyjny czas i ciepłe długie dni. Zawsze też można rzutem na taśmę skorzystać z ostatnich wakacyjnych dni. Tak też zrobiliśmy i my. Mimo że sezon może nie obfitował w wiele wyjazdów i tysiące kilometrów to nie ma co zaliczać tych wakacji do złych. Na jego zakończenie jednak należało zrobić coś wielkiego i dorównującego wyprawom z lat ubiegłych. Wybór padł na północ. Południe odwiedziliśmy w tym roku już w maju a i nie rowerowe wycieczki kierowaliśmy w tamtą stronę. Dla odmiany zatem wybraliśmy kierunek przeciwny. Celem okazał się być nasz wspaniały Bałtyk jako ostateczna w sumie granica. Od dawna także myśleliśmy o podobnej wyprawie i wielokroć już taką planowaliśmy, nigdy jednak nie było dane nam jej odbyć. Tym razem jednak bez względu na okoliczności postanowiliśmy doprowadzić sprawę do końca. Kierunek jasny bo północ ale cel już nie do końca. Wybrzeże mamy szerokie jak i cały kraj, wiele jest tam pięknych i urokliwych zakątków nie łatwo zatem wybrać gdzie. Padło na dwa miejsca, na Mielno, jako że tam po raz pierwszy lata temu byliśmy nad morzem. A także Władysławów jako jedno z najdalej wysuniętych miejscowości nad morzem i atrakcje turystyczne po drodze oraz wiele możliwości rozwoju trasy z jazdą na Hel włącznie. Ostatecznie jednak wygrała w ostatniej chwili trzecia możliwość czyli Krynica Morska. Zarówno Mielno jak i Władysławowo okazały się być za daleko i zbyt wiele czasu należałoby im poświęcić a my tyle czasu nie mieliśmy. Zresztą w Mielnie już byliśmy a i zabytki znajdujące się po drodze do Władysławowa też w większości widzieliśmy. Więc tak naprawdę, nowatorską i odkrywczą wyprawą mogła się okazać właśnie wyprawa do Krynicy.

Dzień Pierwszy

Wyjazd przypadł na ostatni tydzień sierpnia anno domini 2013 roku. wystartowaliśmy w poniedziałek 26 sierpnia ciut po godzinie 10 rano. Faktycznie trochę późno ale to wakacje a nie praca więc na spokojnie można było się przygotować a i cały dzień przed nami przecież . Początek trasy oczywiście prosty bo i znany przez nas doskonale. Kierujemy się na Walewice i dalej na Sobotę.
Za Sobotą pojawiają się pierwsze mało znane przez nas tereny i okolice, tutaj też pierwszy raz skręcamy nie tam gdzie potrzeba. Mamy jednak jeszcze mapę więc pomyłka jest szybko zauważona i skorygowana. Niedługo jednak dalej mapa się kończy i po przejechaniu drogi krajowej numer 92, podobnie jak kiedyś podczas jazdy do Wyszogrodu, kończy się mapa i jedziemy na podstawie wypisanej przez Tobiasza trasie. Niestety nie wszystko jest super oznaczone a kierunkowskazy nie wiele mówią, wiec błądzimy już na początku. Kierujemy się jednak na północ z nadzieją że jakoś to będzie. Z czasem odnajdujemy potrzebne nam do orientacji miejscowości ale nie raz błądzimy ponownie. Wjeżdżamy nawet do przedmieść Żychlina choć mieliśmy minąć go z jego prawej strony. Wiedzeni tym przekonaniem odbijamy kiedy tylko się da w prawo przy drogowskazie wskazującym miejscowość Śleszyn.
Miejsce naszego pierwszego noclegu
Mamy zapisane bowiem ze powinniśmy tamtędy przejeżdżać, okazuje się to błędnym myśleniem, gdyż wracając tam robiliśmy dodatkowe kilometry, zamiast korygować trasę wprzód i oszczędzić sobie dodatkowej jazdy. No ale bez mapy nie mogliśmy poszaleć  wiec trzeba było  brać co było i jechać tak jak się ma zaplanowane bo mogłoby być jeszcze gorzej. Po dojechaniu do Śleszyna, odnajdujemy już dalszą drogę i jedziemy w miarę tak jak się należy. Przynajmniej przez pewien czas.
Sytuacja powtórzyła się jeszcze kilka razy na drodze do Gąbina. Tak było kiedy zupełnie nie wiadomo jak znaleźliśmy się w miejscowości Pacyna, mimo że mieliśmy być w Luszynie. Odnaleźliśmy jednak drogę do Luszyna choć nie do końca potrzebnie, gdyż znowu robiliśmy nie potrzebne koło. Fakt jest jednak faktem ze po dość częstym błądzeniu i kilkunastu kilometrach więcej w końcu dotarliśmy do Gąbina. Niestety dużo później niż myśleliśmy. Nie znaleźliśmy tu także dogodnej dla nas mapy ani informacji turystycznej która mogłaby nam pomóc. Odnaleźliśmy jednak miejską mapę szlaków rowerowych i mniej więcej określiwszy którym musimy jechać ruszyliśmy dalej. Plan przewidywał dotarcie do Płocka i gdzieś za nim nocleg. Po drodze jednak stwierdziliśmy ze chyba nie do końca nam się to uda i po zrobieniu zakupów skierowaliśmy się na jedno z większych miejscowych jezior i tu postanowiliśmy zjeść i odpocząć. Niestety mimo ze miejsce urokliwe to nie bardzo nadawało się na nocleg i biwak, gdyż zbyt wielu ludzi się tu kręciło a i zabudowania były na wyciągniecie ręki. Ruszyliśmy więc wzdłuż jeziora szukając jakiegoś dogodnego miejsca nad wodą. Przejechaliśmy cały brzeg  będący na szlaku którym się kierowaliśmy, przejechaliśmy nawet dalej w kierunku drugiego jeziora ale niestety niczego dogodnego nie znaleźliśmy. Zaczynało już powoli robić się szarawo więc zdecydowaliśmy pojechać jak najdalej się da szlakiem w kierunku Płocka i w ciekawym i dogodnym miejscu zaszyć się w las i rozłożyć obóz na noc. Trafiło nam się miejsce może nie najlepsze ale spokojne i dość daleko od ludzi. Namiot rozbijaliśmy jeszcze przy promieniach zachodzącego słońca, więc mieliśmy czas dobrze wybrać miejsce i spokojnie wszystko przygotować. Nie śpieszyliśmy się przy tym i nie błądziliśmy w ciemności po omacku. Była to pierwsza i ostatnia noc kiedy spokojni e rozkładaliśmy się po widoku i kładliśmy się spać około 22, częściowo z nudów częściowo ze zmęczenia. Następne były już bardziej ekstremalne.

Dzień Drugi

Widok na most na Wiśle - Płock
Rankiem wyruszyliśmy dość wcześnie bo i wcześnie się położyliśmy. Na rowerze zatem siedzieliśmy już ciut po 8 i powoli kierowaliśmy się w stronę Płocka. Jadąc szlakiem niestety trzeba się liczyć że będzie jechało się trasą malowniczą nie koniecznie najkrótsza i nie koniecznie łatwą. Ta była owszem bardzo malownicza prowadziła bowiem ścieżkami wzdłuż jezior i lasów.
Niekiedy tak blisko jeziora że najmniejszy błąd mógł oznaczać poranną kąpiel z plecakiem i rowerem razem. Do Płocka dotarliśmy na szczęście dość szybko, choć i to trochę czasu musiało potrwać. Miasto bardzo fajne, ładny rynek, stosunkowo spokojne, pięknie zadbane, zwłaszcza wzdłuż rzeki. Tutaj zaopatrzyliśmy się wreszcie w coś przypominające mapę. Niestety nie było oczywiście mapy interesującego nas odcinka ale w informacji turystycznej zaopatrzyliśmy się w wiele różnych folderów, mapek i przewodników po okolicy, dzięki czemu mieliśmy jako taki ogląd na dalszą trasę. Po spacerze po starym mieście, krótkim odpoczynku, kilku fotkach i zorientowaniu się jak jechać dalej, ruszyliśmy w drogę. Ta prowadziła wzdłuż rzeki przez malowniczy i dość młody tutejszy park. Ale był on tak fajnie wykonany, tak spokojny mimo obecności ludzi, że jechało się naprawdę przyjemnie.
Nabrzeże w Płocku
Do tego z racji że ulokowany on był wysoko nad brzegiem rzeki, podziwiać można było piękne widoki Wisły i okolic. Z Płocka wyjechaliśmy dość sprawnie i szybko, pokonując jedno czy dwa dość pokaźne wzniesienia. Na końcu miasta zaopatrzyliśmy się także w jakiś prowiant, bo praktycznie nic nie jedliśmy od wyjazdu rano. Parę kilometrów za Płockiem na końcu lasu zrobiliśmy postój i przerwę na posiłek.
Rynek w Płocku
Jest to o tyle znaczące że zaraz po nim, kiedy wsiedliśmy na rower okazało się że Tobiasz złapał kapcia. W sumie nie wiadomo gdzie i kiedy, być może na postoju albo tuż przed nim. Szybko zatem wróciliśmy te parę metrów z powrotem do miejsca postoju i naprawiliśmy dętkę. Niby jest ok i jedziemy dalej. Po kilku kilometrach, w miejscu już niezbyt obfitym w sklepy ani infrastrukturę jakąkolwiek a już na pewno nie rowerową, okazuję się że powietrze ucieka ponownie.
Pierwsza z dwóch gum
Podpompowaliśmy i jechaliśmy dalej ale na długo to nie wystarczyło. Musieliśmy w końcu się zatrzymać i sprawdzić po raz kolejny o co chodzi. Myśleliśmy że łatki i klej się do niczego nie nadają a dętki zapasowej, oczywiście jak to my, nie mieliśmy. Sprawdziliśmy szybko dętkę i ku naszemu zdziwieniu okazało się że owszem jest dziura ale zupełnie gdzie indziej. Poprzednia łatka trzymała dobrze a nowa dziur miała kształt podłużny.
Doszliśmy do wniosku że przy pospiesznym montażu dętki i opony poprzednim razem najnormalniej w świecie przecięliśmy dętkę. Zakleiliśmy dziurę i nie było już z tym problemu aż do końca wyprawy. Jeśli chodzi o samą drogę to znaleźliśmy się w dość specyficznym miejscu bo na styku trzech województw. Raz byliśmy w mazowieckim zaraz potem w kujawsko-pomorskim potem znowu w mazowieckim a kierowaliśmy się w stronę warmińsko-mazurskiego, będącego stosunkowo nie daleko. Jechaliśmy tak dłuższy czas na pograniczu głównie mazowieckiego i kujawsko-pomorskiego. Po kolejnej przerwie w okolicach Ligowa postanowiliśmy jechać dalej prosto, drogą na północ. Według naszej skromnej i poglądowej mapki wydanej przez Mazowiecką Regionalną Organizacje Turystyczną dojedziemy nią do drogi krajowej numer 10.
Kierunek nam pasował bo prowadził prosto na północ i nie musieliśmy jechać na Skępe, odbijając przy tym na zachód. Mapka nie była najlepsza, w kiepskiej skali i poglądowa na całe województwo mazowieckie, ale tę drogę którą jechaliśmy zaznaczono na żółto, poprowadzono ją wyraźnie na mapie prosto do krajowej numer 10 tak jak na normalnych mapach. I ktokolwiek opierając się o nią jadąc czy to samochodem czy rowerem przyjąłby za pewnik ze jest tak jak ją narysowano. Jest na niej wiele innych dróg które pokazane są jako mniejsze i jako takie były przez nas uważane więc nie do końca im ufaliśmy, ale ta była na żółto więc to do czegoś zobowiązuje. Zaufaliśmy zatem poglądowej mapce i hierarchii dróg jaką znamy, wybierając te która na mapie jest teoretycznie ważniejsza i większa. Mogliśmy wybrać inną trasę bezpośrednio na Skępe i stamtąd szukać drogi dalej, ta jednak wydała nam się lepsza. Pomyliliśmy się i to bardzo. Był to jeden z tych momentów na wyprawach który decyduje o całości o dalszej drodze i o przebiegu wyprawy. Droga jak gdyby nigdy nic wraz z województwem się po prostu skończyła. Prowadziła dalej piaszczystą drogą leśną w prawo, bądź można było odbić w lewo i wjechać w gęsty las i drogę typowo leśną. Przed tą drogą niespodziewanie w ogóle wyrosły tory i stacja kolejowa na mapie w ogóle nie uwzględniona. Byliśmy w kropce. Przez długi czas myśleliśmy że po prostu samorządy województw się nie porozumiały i z racji tego ze według mapy droga przecinała tylko rożek województwa kujawsko-pomorskiego i zaraz wracała znowu do mazowieckiego , pomyśleliśmy że za kujawsko-pomorskim zacznie się na nowo. Ale nie było takiej możliwości bo przed nami był już tylko las. Po powrocie do domu okazało się że nie ma takiej drogi którą jakiś fantasta naniósł na mapę a któremu my zaufaliśmy.
To w tych okolicach pobłądziliśmy dość poważnie
W efekcie tego jadąc leśną drogą wracaliśmy w kierunku Skępego o czym nie wiedzieliśmy. Próbowaliśmy zorientować się na mapie przy pomocy kompasu, szukając po drogach leśnych jakiegoś dojazdu do nieistniejącej drogi, przez co traciliśmy czas, energia oraz nerwy. Nawet jeśli był jakiś dojazd z tego lasu do drogi krajowej numer 10 w przybliżeniu prowadzący jak zakładaliśmy to nie sposób znaleźć go w lesie bo niczym innym nie różni się od piaskowych leśnych traktów. Na pewno zatem nie powinien być zaznaczony jako droga wojewódzka kolorem żółtym. Robiło się późno i zbliżał się wieczór a my dopiero dojechaliśmy do miejscowości Skępe. Tutaj także chwile pobłądziliśmy i gdyby nie przechodzień którego zapytaliśmy o drogę, pewnie pojechalibyśmy nie tak jak potrzeba. Plan przewidywał teraz żeby jechać jak najszybciej do Rypina. Chcielibyśmy jeszcze dalej ale dobrze zdawaliśmy sobie sprawę że jest późno i dalej nie pojedziemy. Oj jak bardzo byliśmy w błędzie. W drodze do Rypina zdążyło się już zupełnie ściemnić.
A to początek wydawałoby się krótkiego etapu nocnego
Na nasze szczęście mieliśmy i lampki i odblaski a także odzież z odblaskami więc mogliśmy jechać w miarę bezpiecznie. Po ciemku jednak znowu źle pojechaliśmy. W jednej z miejscowości po drodze skręciliśmy w nie tę drogę i zamiast jechać prosto do Rypina, odbiliśmy za bardzo w prawo i dojechaliśmy do drogi numer 560 między Rypinem a Sierpcem. Po zorientowaniu się gdzie jesteśmy i śmiejąc się z kolejnego głupiego błędu, ruszyliśmy tą drogą prosto do Rypina. Oczywiście nadkładaliśmy drogi i czas uciekał coraz bardziej. Mogliśmy w zasadzie dać sobie spokój i rozbić się na noc. Nie chcieliśmy jednak tego robić bo raz że Rypin to było absolutne minimum trasy do wykonania, a dwa że nie mieliśmy nic na kolacje do zjedzenia. Z Rypinem więc dodatkowo wiązaliśmy nadzieje że będzie tam sklep i okazja do zaopatrzenia. Droga okazała się dość ruchliwa ale było coraz później i ruch powoli ustawał, nie mniej jednak trochę w stresie w końcu dojechaliśmy do Rypina.
"Witamy w Rypinie"
Znaleźliśmy też sklep, więc zakupy też udało się zrobić. O ile pamiętam było już około 22 więc teraz już zaczęliśmy planować nocleg. Oczywiste jest że najpierw musieliśmy wyjechać z miasta i terenów zamieszkałych, bo nikomu w ogródku przecież byśmy się nie rozbili. Na mapach którymi dysponowaliśmy znaleźliśmy kilka zielonych terenów, mniej więcej po drodze i dość blisko. Tutaj tez kierowaliśmy swoje koła. Okazało się jednak że nie jest to takie łatwe. Plątanina dróg za Rypinem jest dość pokaźna, a my ze swoją mizerna mapką, nie zawsze potrafiliśmy określić czy jesteśmy tam gdzie powinniśmy. Dodatkowo poza krzakami w przydrożnych rowach nie było nigdzie miejsca na biwak. Wszędzie albo za duża gęstość zabudowań albo pola albo jakieś pojedyncze domki trzymające piecze nad okolicą. Jadąc tak po ciemku mijaliśmy kolejne wsie, robiliśmy kolejne kilometry i coraz bardziej oddalaliśmy się od Rypina. W końcu dotarliśmy aż do Brodnicy.
2:14 ... na dzisiaj już starczy
Miasto pewnie śliczne, zresztą na takie też wyglądało, było jednak tak późno że nie sposób nic zwiedzić ani posiedzieć odpocząć. Choć żałuję że nawet na chwile nie zatrzymaliśmy się przy zamku i nie zrobiliśmy zdjęć, na tyle miał bowiem jasną iluminację że pewnie nie byłoby z tym problemu. Przejechaliśmy jednak przez miasto, zatrzymując się tylko raz przy miejskiej mapie pokazującej również okoliczne tereny. Na nocleg zatrzymaliśmy się dopiero w lasach Brodnickiego Parku Krajobrazowego w okolicach miejscowości Zbiczno.
Tu wylądowaliśmy na nocleg po nocnym maratonie
Tam dopiero bowiem napotkaliśmy dobre miejsce na nocleg, tam dopiero zaczynał się duży leśny teren i było się gdzie zaszyć. Po drodze mijaliśmy wiele różnych miejsc każde jednak było nie odpowiednie, wiele było zbyt blisko domostw inne w bardzo mokrej i podmokłej łące czy gdzieś na otwartym polu. Miejsce do którego w końcu dotarliśmy, a była to godzina dokładnie 2,14 w nocy, okazało się zarówno wygodne jak i odpowiednio schowane, a i nie dalekie od drogi. Dodatkowo o czym dokładnie przekonaliśmy się dopiero rankiem nawet było tam małe jeziorko. Byliśmy maksymalnie zmęczeni, szybko rozstawiliśmy namiot i nawet jeszcze zrobiliśmy sobie cos do jedzenia. Szybko jednak poszliśmy spać bo ledwie na oczy już widzieliśmy i padaliśmy z nóg.

Dzień Trzeci

Kolejny dzień zaczął się dość późno. Mimo wszystko jednak chcieliśmy choć trochę odespać nocny maraton. Jezioro okazało się niestety nie zdatne do tego by się w nim wykapać bądź chociaż umyć. Było to typowe małe wędkarskie jeziorko bez dogodnego podejścia do niego. Wstaliśmy przed 9, szybko zatem zorganizowaliśmy sobie jakieś siadanie i zaczęliśmy zwijać obóz. W drodze byliśmy już około 10. Poranek był bardzo ładny, słoneczny i pogodny. Teren także okazał się wyjątkowo piękny.
Fontanna w Iławie
Fakt że dość pagórkowaty z pokaźnymi podjazdami ale dawaliśmy rade. Choć nie raz brakowało już sił a droga niekiedy się dłużyła. Szybko, wjechaliśmy w kolejne województw o a mianowicie warmińsko-mazurskie tym razem. Kolejnym przystankiem na naszej drodze była już Iława. Dojechaliśmy tu dość sprawnie, licząc zmęczenie po nocnej pogoni. Miasto zrobiło na nas bardzo pozytywne wrażenie. Ciekawe, ładne, malownicze i spokojne.
Iława, marina żeglarska
W okolicy jeziora Mały Jeziorak skupiono większość atrakcji jakie niesie miasto. Tutaj także zrobiliśmy większe zakupy i po obejrzeniu ratusza, rynku, fontanny, po spacerze deptakiem a także po zaopatrzeniu się w foldery i mapy w miejscowej informacji turystycznej ruszyliśmy dalej. Na chwile zatrzymaliśmy się jeszcze przy jednym z marketów budowlanych, kupując gaz do kuchenki. Zatrzymaliśmy się także przy stacji benzynowej, uzupełniając powietrze w kołach, bo po tylu kilometrach i jeszcze po złapanej gumie dnia poprzedniego, ciśnienie nie było jak należy.
Tutaj także, nad brzegami jeziora Jeziorak, mieliśmy okazje obejrzeć miejscową przystań pełną jachtów i żaglówek. Kilkadziesiąt metrów dalej, już na wyjeździe z miasta, skręciliśmy w las w miejscową ścieżkę dydaktyczna, po której to prowadził jeden z interesujących nas szlaków rowerowych. Wcześniej obejrzeliśmy mapy i stwierdziliśmy ze będzie to dobra droga. Raz że pewien skrót, dwa że oznaczona więc nie zabłądzimy a trzy że spokojniejsza i malownicza. Zależało nam tez na miejscu dogodnym do odpoczynku i obiadu. Miejsce takie znalazło się szybciej niż sami się spodziewaliśmy. Kilkadziesiąt metrów dalej bowiem nad brzegiem jeziora Kamionka znaleźliśmy gotowe miejsce ,przystosowane do biwakowania z wiatką, koszami na śmieci a także stolikami i ławkami.
Miejsce było podzielone w praktyce na dwie części, jedna wyżej z wiatką i przy miejscu gdzie mógł stanąć samochód a drugie tuż przy samym jeziorze. Były tu tylko stolik i ławki ale nam wystarczyło. Miejsce zacienione ale z dogodnym zejściem do wody. Szybko, bez większego zastanawiania, zabraliśmy się za robienie posiłku i kąpanie. Mimo bowiem że nie było tam plaży to woda kusiła. Woda czyściutka, przezroczysta, bliżej brzegu dno piaszczyste, trochę dalej już muł i patyki, ale nie przeszkodziło mi to w tym by trochę popływać.
Zresztą obaj skorzystaliśmy z wody kąpiąc się, piorąc koszulki i zwyczajnie siedząc w wodzie i ciesząc się z odpoczynku i widoku. Nigdzie się nam nie spieszyło, czas uciekał ale jakoś nie chciało nam się go gonić. Zjedliśmy dobry obiad, wypiliśmy herbatę, pokąpaliśmy się i odpoczęliśmy. Sielanka chwilę trwała, wiec kiedy wsiedliśmy na rower było już około 18. Wypoczęci i z podładowanymi „akumulatorami” jechaliśmy dość szybko. Sama trasa, mimo ze leśna, nie stwarzała większych problemów a tylko cieszyła spokojem i widokami.
Dość szybko zatem dojechaliśmy do jednej z niewielu atrakcji które mieliśmy zobaczyć po drodze według pierwotnego planu. Tym miejscem był Szymbark i znajdujący się tu zamek a ściślej mówiąc jego ruiny. Miejsce urokliwe, ale raz ze już zamknięte a dwa że niezbyt zadbane. Zrobiliśmy oczywiście kilka zdjęć i ruszyliśmy dalej. Przed samym odjazdem jeszcze miejscowa młodzież proponowała nam że za niewielką opłatą oprowadzą nas po zamku. Mimo bowiem że już był zamknięty to jako że tu mieszkali mieli swoje wejścia. Ruszyliśmy jednak dalej goniąc się ze słońcem. Chcieliśmy dojechać jak najdalej, a konkretnie chociaż do Jerzwałdu będącego na północnych brzegach jeziora Jeziorak. Chcieliśmy też oczywiście uniknąć kolejnej nocnej jazdy i mimo wszystko jednak położyć się w miarę o normalnej porze. Plan planem a rzeczywistość sobie. Mimo energii włożonej w jazdę, wieczorem nie udało nam się wygrać ze słońcem i po raz kolejny musieliśmy kręcić po zmroku. Nocą już minęliśmy Jerzwałd, mknąc dalej w poszukiwaniu już noclegu. W Jerzwałdzie znajduje się ponoć grób autora cyklu o panu Samochodziku.
Ruiny zamku w Szymbarku
Kilka razy już o tym opowiadał nam Maciek i w zasadzie bardzo chciał to miejsce odwiedzić. Nie udało mu się jednak pojechać z nami i chcieliśmy mu chociaż fotkę przywieźć, ale po ciemku mało przyjemnie jest się kręcić po cmentarzu, odpuściliśmy zatem. Miejmy nadzieje ze jeszcze tam wrócimy i może nawet z Maciejem no i Jackiem oczywiście, bo wiem ze strasznie by się naszemu bratu spodobał ten wyjazd. Nocleg udało nam się znaleźć dużo wcześniej niż dnia poprzedniego, jednak także już w zupełnej ciemności. Rozbiliśmy się na skraju pierwszego lepszego, większego lasu, przed miejscowością Zalewo. Miejsce dość ciekawe, choć jednak trochę zbyt blisko drogi i ludzi więc trochę mieliśmy obaw. Byliśmy jednak zmęczeni a i obawy okazały się zbyteczne gdyż po pierwsze było spokojnie, a po drugie byliśmy dość dobrze osłonięci przez las.

Dzień Czwarty

Kolejny dzień zaczęliśmy dość wcześnie, jak najszybciej bowiem chcieliśmy ruszyć. Czas wyprawy się kończył a my byliśmy jeszcze bardzo daleko od celu. Szybko zatem zwinęliśmy obóz i ruszyliśmy do Zalewa. Aura była jakaś pochmurna, zimna i wilgotna. Z czasem na szczęście się poprawiało i po kilku kilometrach zdejmowaliśmy już założone wcześniej polary i bluzy.
Popisowe miejsce biwakowe przy Kanale Elbląskim
W Zalewie zrobiliśmy zakupy, by przy nadarzającej się okazji i w fajnym miejscu zjeść śniadanie. Miejsce znalazło się i to dość zaskakujące a na pewno dużo lepsze niż się spodziewaliśmy. Swoje koła skierowaliśmy bowiem na trasę która biec miała wzdłuż i w sąsiedztwie kanału elbląskiego. Stwierdziliśmy ze skoro jesteśmy w okolicy to zerkniemy na to cudo. I właśnie w okolicach pierwszej pochylni jaka była po drodze, napotkaliśmy świetnie zorganizowane pole, miejsce biwakowe i postojowe. Wyposażone w prąd wodę i toalety.
Z lewej zabytkowa droga z kocich łbów, a my
po gładkiej ścieżce
Z zadbaną przestrzenią, przyciętą trawą, wyznaczonymi miejscami do parkowania i ograniczonym ruchem na miejscu. Były tam wielkie altany do posiłków i schronienia się, były specjalnie przygotowane pod kampery miejsca postojowe i to wszystko za darmo. Sami nie mogliśmy uwierzyć ale tablica informacyjna wyraźnie mówiła o nieodpłatnym miejscu biwakowania. Byliśmy w szoku, oczywiście pozytywnym ale jednak. Lepszego miejsca zatem na posiłek już nie szukaliśmy.
Droga wzdłuż kanału
Po śniadaniu ruszyliśmy dalej do kolejnej pochylni z nadzieją zobaczenia słynnego obrazka, kiedy to po zielonej trawie wciągany jest jakaś łódeczka. Tyle razy widzieliśmy już tę scenę w telewizji i folderach o mazurach i teraz chcieliśmy koniecznie zobaczyć to na żywo. Niestety kanał okazał się być w remoncie. Woda była spuszczona do najniższego możliwego poziomu, nic nie pływało a pochylnie i maszyny na nich, były odrestaurowywane. Tak więc pełno robotników maszyn, rusztowań i bałaganu.
Mechanizm pochylni
Zamiast zielonego pagórka, zobaczyliśmy rozkopane wzgórze i gołe tory. Cóż innym razem. Pośmialiśmy się z tego dość dobrze i pojechaliśmy dalej. Wcześniej jeszcze przez chwilę jechaliśmy drogą, która wpisana jest w rejestr zabytków i przez to nie może być ruszona. Mówię o tym bo droga i sam kompleks dworski są śliczne, obok odrestaurowanej, brukowanej drogi poprowadzony jest nowy chodnik i ścieżka rowerowa. Tak więc jest to jedno z nielicznych miejsc, kiedy rowerem jedzie się wygodniej niż autem.
Rozkopana pochylnia
Minąwszy rozgrzebane pochylnie i jadąc kilka kilometrów wzdłuż kanału w końcu dojechaliśmy do miejsca gdzie mogliśmy się z nim, póki co, pożegnać. Teraz nasze rowerowe kierownice i koła skierowaliśmy na Elbląg. Do miasta wjechaliśmy od jego południowo-wschodniego krańca, mijając wcześniej trasę ekspresowa S7 i pokonując pokaźne i niezwykle męczące wzniesienie, będące już zapewne częścią miejscowej Wysoczyzny Elbląskiej. Miasto bardzo gwarne i ruchliwe.
Dopiero co odmalowane wózki, to na nich
transportowane są wszelkie łódki
Po chwili namysły, już w centrum, jednak bez większego problemu odnajdujemy rynek i starówkę. Tutaj zdecydowanie ciszej i spokojniej, a samo miejsce jakby wycięte z zupełnie innego miasta. Rynek zadbany, czysty w pełni funkcjonalny, bez sypiących się ruin. Do tego zaraz za nim brzeg kanału opatrzony we wspaniały bulwar. Tutaj także, po typowej dla miejsca sesji zdjęciowej, robimy zapas materiałów informacyjnych w miejscowej informacji turystycznej.
Kolejny mechanizm pochylni
Sama informacja umieszczona została w budynku będącym pozostałością bramy towarowej, przy wjeździe na rynek. Bardzo to malowniczy budynek i ciekawe rozwiązanie. Pani w informacji starała się mi pomoc jak tylko mogła ale niestety za dużo pożytecznych materiałów nie dostałem. Dziękuję jednak i za to. W informacji spotkałem także parę z Niemiec, która chciała się jakoś z Elbląga dostać w okolice mierzei wiślanej by tam pojeździć na wypożyczonych tu na miejscu rowerach.
Ulica na starym mieście w Elblągu
Ciekawa to była rozmowa. Niemcy patrząc na mapę i odległość nie potrafili pojąc jakim cudem tak niewielki a jednak zurbanizowany teren nie ma żadnego połączenia bezpośredniego ani w postaci pociągów ani transportu samochodowego. Pani z informacji usilnie tłumaczyła że przewoźnicy samochodowi są, ale są to małe firmy i trzeba się u nich bezpośrednio na przystanku pytać o szczegóły i możliwości.
Elbląg - Brama towarowa - tutaj też znajduję się
Informacja Turystyczna
Najczęściej jednak na ich pytania zmuszona była odpowiadać że nie ma takiego połączenia. Ciekawe to było zderzenie kulturowe i mentalne. Po obejrzeniu ryku przekroczyliśmy po raz ostatni  Kanał Elbląski i ruszyliśmy dalej w drogę. Teraz teren był zupełnie ani ładny ani przyjemny. Jechaliśmy równo z poziomem morza a czasem i poniżej, po strasznie płaskim terenie, poprzecinanym niekiedy rzeczkami, kanałami i dość ograniczoną siecią dróg. Niekiedy było to meczące bo musieliśmy wybierać drogę ciut dłuższą bo mostów jest nie wiele a promy nie zawsze są czynne.
Koniec końców w międzyczasie jedząc posiłek nad brzegiem jednej z bardzo wolno płynących rzek, docieramy wieczorem do ostatniego skrzyżowania. Dalej na północ, jadąc leśnymi dróżkami, już tylko morze, w lewo droga na Gdańsk a w prawo na mierzeje wiślaną. Po krótkiej naradzie, mającej rozstrzygnąć czy przebijamy się do plaży i rezygnujemy z Krynicy, bo już szarówka. Czy jednak jedziemy konsekwentnie do celu, nie zważając na kolejny etap nocny. Oczywiście padło że jedziemy ambitnie dalej do celu. Został nam już tylko ostatni odcinek drogi czyli mierzeja wiślana do przejechania. A na niej jakieś 30 km do przejechania w nocy i jak myśleliśmy ruchliwą drogą. Zakupy zrobiliśmy zaraz na początku w Kątach Rybackich i potem już pedałowaliśmy co sił w nogach przed siebie. Spieszyliśmy się bo raz że koniec był tuż tuż a dwa że jazda nocą po jedynej miejscowej drodze była dość mało sympatyczną opcją.
Elbląg - bulwar przy kanale
Na szczęście, mimo że był już wieczór, nie było ruchu tak dużego jak się spodziewaliśmy. Od czasu do czasu mijały nas tylko fale aut . Mieliśmy pełne oświetlenie i po ostatnich dwóch dniach także i trochę wprawy, więc nie wydawało nam się to już takie straszne. Droga była znośna, nie była w prawdzie za szeroka ale w miarę równa i bez większych braków w nawierzchni. Większością prowadziła przez las, czasem tylko mijaliśmy zabudowania i to w nielicznych miejscowościach po drodze.
Na wprost morze, w lewo Gdańsk a w prawo
Krynica Morska
Odległość do Krynicy Morskiej pokonaliśmy w około 2 godziny a wiec szybciej niż zakładaliśmy. Do Krynicy wjechaliśmy tylko w zasadzie do pierwszego skrzyżowania, próbując się zorientować co dalej. Szybko jednak wróciliśmy do sklepu na obrzeżach miasta. Kupiliśmy tu piwo na oblanie sukcesu, po czym wróciliśmy kilka metrów jeszcze do drogi prowadzącej przez las na plaże. Droga leśna więc ciemna, mało co było widać i do tego napierający zewsząd las wprawiały człowieka w lekki przestrach. Dróżka spacerowa, bo co jakiś czas widać ławki a i jest dość dobrze utrzymana, przynajmniej na początku. Potem zaczęły się piachy i musieliśmy nawet na chwile zejść z rowerów. Pokonujemy jednak las dość sprawnie i bezproblemowo. I w końcu po kilkuset kilometrach, kilku dniach podróży i kilkudziesięciu godzinach jazdy, wchodzimy na plażę. Jeszcze przed wejściem słyszymy głośne fale, uderzające o brzeg.
Zasłużony odpoczynek i coś do picia
Huk jest wielki i na początku aż przerażający, szybko jednak się przyzwyczajamy i cieszymy z sukcesu. Dochodzimy przez dość szeroką plażę aż do samej wody. Tutaj rzuciliśmy rowery na piasek i sami usiedliśmy na brzegu zadowoleni. Oczywiście sukces uczciliśmy piwem kupionym kilka minut wcześniej, oczywiście z regionalnego browaru. Morze było wspaniałe, fale wzbudzały respekt a jednocześnie ich dźwięk wprowadzał człowieka w stan spokoju i zamyślenia. No i gwiazdy.
Zmęczeni ale i ucieszeni z sukcesu
Trafiła nam się prawie bezchmurna noc i widzieliśmy wszystkie gwiazdy na niebie, a że świateł dookoła prawie nie było mieliśmy nad sobą naprawdę jasny i wyraźny nieboskłon. Moglibyśmy tak siedzieć pewnie długo i trochę w sumie posiedzieliśmy, ale należało rozejrzeć się za miejscem na nocleg. Postanowiliśmy ze pójdziemy trochę plażą na zachód, oddalając się od Krynicy, po czym w dogodnym miejscu skręcimy na skarpę i w las.
Takich gwiazd jak tam nie widziałem jeszcze nigdzie.
Niestety zdjęcie ich nie ukazało.
Chwile nam to zajęło ale w końcu plan się udało wykonać. Problemem było wdrapanie się z plecakami i rowerami na skarpę ale i tu jakoś jeden po drugim wzajemnie się wspierając daliśmy radę. Las poprzecinany był gęstą siecią ścieżek, więc o zaszyciu się nie było mowy. Weszliśmy zatem w niego tylko kilka metrów, żeby tylko nie wzbudzać podejrzeń z plaży i żeby móc jeszcze pooglądać trochę morze. Namiot rozbiliśmy szybko i szybko też przyszykowaliśmy sobie posiłek nad krawędzią skarpy. Siedzieliśmy tam i podziwialiśmy widoki, wsłuchując się w niczym nie zagłuszony szum fal. Tego wieczora dość późno się położyliśmy, ale to chyba zrozumiale.

Dzień Piąty

Widok z przed namiotu
Następnego dni wstaliśmy dość wcześnie, w sumie nawet bardzo wcześnie. Baliśmy się trochę jednak że nas ktoś nakryje na biwaku w lesie, a i bądź co bądź, obudziło nas słońce i szum morza. Zaraz po wstaniu szybko złożyliśmy namiot i uprzątnęliśmy miejsce biwaku. Zeszliśmy sprawnie i bez kłopotu na plaże. Tutaj przy prowizorycznym stole, zrobionym przez kogoś z wyrzuconych na brzeg części palet, zorganizowaliśmy sobie snadnie i miejsce odpoczynku. Nie śpieszyło się nam. Weszliśmy do morza, kąpaliśmy się, pływaliśmy, wylegiwaliśmy na piasku, robiliśmy zdjęcia i jedliśmy chociażby własnoręcznie robioną, gorącą, gotowaną kukurydzę. Istna sielanka ale było super. Rankiem woda z racji małej różnicy temperatur, między wodą a powietrzem, wydawała się nawet ciepła i znośna. Potem było już coraz gorzej i robiła się coraz zimniejsza, mimo że temperatura powietrza się podnosiła i zaczynało robić się po woli gorąco. Po obmyśleniu planu działania i dość długim wypoczynku na plaży i w morzu, w końcu musieliśmy zebrać się w drogę powrotną.
Zrobiliśmy sobie jeszcze długi spacer plażą w stronę Krynicy, krocząc samym brzegiem i co chwila mocząc nogi i koła rowerów w morskiej wodzie. Do Krynicy Morskiej weszliśmy jednym z głównych wejść na plażę. Ludzi było już dużo zarówno na plaży jak i na deptakach. Szybko kupiliśmy pamiątki na straganach, objechaliśmy tyle o ile miejscowość, zobaczyliśmy latarnie morską i w końcu ruszyliśmy dalej. Wyjeżdżając z Krynicy zahaczyliśmy jeszcze o informację turystyczną i sklep robiąc zakupy.
Może na wschód, tam musi być cywilizacja...
Droga powrotna siłą rzeczy musiała prowadzić tą samą droga którą przyjechaliśmy, przynajmniej odcinek po mierzei wiślanej. W podobnym zatem czasie znaleźliśmy się przy znanym nam z dnia poprzedniego skrzyżowaniu. Tym razem jednak pojechaliśmy prosto kierując się na Gdańsk i próbując zdążyć na pociąg do Łodzi. Droga którą jechaliśmy prowadziła prosto do Przekopu Wisły i dalej na Gdańsk.
...a może jednak na zachód ?
Równolegle z nią prowadziły tory miejscowej kolejki wąskotorowej, rozpoczynającej się od muzeum Stutthof niedaleko Sztutowa i skrzyżowania, gdzie dzień wcześniej zastanawialiśmy się gdzie jechać. Do miejscowości Stegna jechaliśmy w dość dużym natężeniu ruchu ale dało się wytrzymać. Większość ruchu na szczęście nie kieruje się do przekopu Wisły i do promu w Mikoszewie. W samym Mikoszewie na prom musieliśmy chwilkę poczekać, nie za długo, mieliśmy jednak czas chwile odpocząć. Zaraz po drugiej stronie przekopu znaleźliśmy się już praktycznie w granicach administracyjnych Gdańska. Przekonaliśmy się o tym spotykając biała tablicę z nazwą miejscowości. Jednak do samego Gdańska zostało nam jeszcze dość sporo kilometrów. Do miasta wjeżdżamy od strony południowo-wschodniej, od strony chyba najbardziej uprzemysłowionej. Tutaj między innymi mijamy rafinerie gdańską.
Na tej skarpie w tle, w lesie, spaliśmy.
Niestety droga ta dla rowerów jest paskudna, nie ma ścieżek rowerowych a nawet chodników, za to wzmożony ruch. Dlatego pewnie nikt kto zna okolicę, nigdy rowerem by tam nie pojechał. My jednak tą główną trasą jechaliśmy także przez Gdańsk aż do okolic dworca kolejowego, gdzie skręciliśmy w stare miasto. Gdańsk jest jednym z bardziej rozpoznawalnych miast w Polsce i jednym z bardziej odwiedzanych przez turystów. Nie było inaczej i tego dnia, kiedy i my tam byliśmy.
Gorąca gotowana kukurydza
Tłum ludzi do tego przemieszany nacjami i językami. Ale dziwić się nie ma co, starówka jest naprawdę śliczna. Majestatyczna, ciekawa, zadbana i jak najbardziej zasługująca na swoją reputacje i zainteresowanie. Zrobiliśmy dużo zdjęć wielu charakterystycznych obiektów i miejsc. Widzieliśmy Neptuna, okręt Sołdek, słynny żuraw nad brzegami Motławy, a także wiele zabytków i zabudowań Starego i Głównego Miasta.
Pech chciał ze trafiliśmy także na czas kiedy odbywał się jakiś znaczący mecz i niestety strasznie zrobiło się głośno, gwarno i mało sympatycznie momentami. Zwłaszcza wokoło dworca,  gdzie kręciło się wielu kibiców i policjantów. Rykoszetem więc, można było się gdzieś zaplątać w nie miłą sytuacje. Po zwiedzaniu rynku i zjedzeniu pizzy w jego okolicach, udajemy się już na swój peron i czekamy grzecznie na nasz pociąg. Na peronie zaczepia nas jeszcze jeden facet, jak się okazuje też zapalony podróżnik rowerowy. Chwilę z nim porozmawialiśmy, rozbudzając apetyt na zagraniczne wojaże o których nam opowiedział. Czas szybko minął i pojawił się nasz skład. Szybko okazuję się że oczywiście obiecanego przedziału rowerowego, na którym TLK opierało swoją politykę przewozu rowerzystów, nie ma, nie został w ogóle dołączony.
Musimy upchać się na samym końcu składu razem z jeszcze jednym rowerzystą. Jesteśmy wściekli i trochę suszymy głowę o to konduktorowi. Ten jednak sam nie był zadowolony i tez było mu niezręcznie, a i starał się nam uprzyjemnić podróż i za wszystko przeprosił zapewniając że miejsca mamy zarezerwowane i nikt nas tu nie będzie niepokoił. Było to znaczące bo ten pociąg miał akurat tylko miejsca rezerwowane a w sytuacji kiedy nasze rezerwacje były na inny wagon z tych miejsc mógł nas ktoś przegonić.
Wagon z przedziałem rowerowym zastąpiony został pomyłkowo wagonem starej pierwszej klasy tak więc aż tak nie wygodnie nie mieliśmy. Mimo to po raz kolejny utwierdziliśmy się że na naszych kolejach panuje niewyobrażalny bałagan. Ciężko jest też na nie liczyć a jakiejkolwiek sytuacji. Podróż minęła szybko i spokojnie, nawet podrzemaliśmy trochę z Tobiaszem.
Do Łodzi dotarliśmy jak jeszcze było ciemno, więc ostatnia część wycieczki, tym razem już do domu, także miała  etap nocny.
Szybko i sprawnie przejechaliśmy przez Łódź, korzystając z licznych ścieżek rowerowych, bądź łączonych pieszo-rowerowych, także kiedy wyjeżdżaliśmy z miasta powoli zaczynało się robić szaro. Wracaliśmy drogą krajową numer 14, łączącą między innymi nasze Głowno z Łodzią. Droga to ruchliwa, głośna i miejscami średnia jeśli chodzi o nawierzchnie, ale nie chciało nam się już jechać bocznymi i dłuższymi mimo wszystko, drogami.
Latarnia w Krynicy Morskiej
Ta bowiem była najszybsza i najmniej problemowa, a i ruch okazał się wcale nie taki wielki. Niemniej jednak czujność nas nie opuszczała i mimo wszystko jechaliśmy najsprawniej i najszybciej jak mogliśmy. Po krótkim przystanku w Strykowie na pączki, droga upływała jeszcze szybciej a wokoło było już zupełnie jasno. Do domu zapukaliśmy ciut po 7 rano. Oczywiście większość domowników jeszcze spala, zatem bez specjalnego hałasowania, zajęliśmy się myciem, jedzeniem i ogarnianiem się. Zakończyliśmy wyprawę więc należało wypakować plecak, wykąpać się, wyrzucić do prania brudne rzeczy itp. Częściowo to zrobiliśmy ale szybko stwierdziliśmy ze najpierw musimy się przespać bo nie m to jak wypocząć we własnych łóżkach.

           
Grunt to zająć najlepsze miejsce na promie 
Wyprawa była jedną z najciekawszych i najdalszych z dotychczasowych. Obfitowała w wiele nie przewidzianych zdarzeń, wiele małych przygód i przeciwności losu. Wielokrotnie musieliśmy zdawać się na instynkt i zawsze byliśmy zdani tylko na siebie. Niosła ze sobą wiele adrenaliny, wiele potu i zmęczenia, wiele ryzyka i czasami małych nerwów. Niosła jednak także radość, ekscytacje, piękne widoki i satysfakcje z pokonywania coraz to innych trudności. Daliśmy rade, wykazaliśmy się sami przed sobą, przy okazji zwiedzając kawał polski. Pod względem organizacyjnym daliśmy trochę ciała, ale tez potrafiliśmy wyjść z opresji i wiedzieliśmy gdzie szukać potrzebnych nam materiałów.
A to już Gdańsk
Tobiasz wykonał jak zawsze tytaniczną robotę, przez kilka dni przygotowując trasę i obmyślając szlak. Nie wyszło zupełnie tak jak chciał ale staraliśmy się trzymać tyle o ile wytycznych. Mieliśmy wyjątkowe szczęście do kilku nieszczęść w drodze. Należało by tu wspomnieć kluczenie i błądzenie przez brak mapy. Należało by tu przywołać dwie jedyne, na kilka dni wyprawy, gumy, za to jedna po drugiej w przeciągu godziny. Należało by tu wspomnieć etap nocny do 2 w nocy, spowodowany jazdą w terenie gdzie nie mogliśmy znaleźć dobrego miejsca na nocleg. Nie zobaczyliśmy też Kanału Elbląskiego bo był w remoncie. Fakt że możemy potwierdzić że przykładali się do roboty i że zrobiony będzie raczej fachowo i solidnie. Pech jednak nie odebrał nam ani woli walki ani dobrego humoru, który mimo że przytłumiony trzymał się nas nawet po 2 w nocy, kiedy wreszcie mogliśmy rozbić obóz. Łącznie przejechaliśmy 600 km, z czego ponad 170 podczas drugiego dnia jazdy. Zaliczyliśmy trzy etapy nocne i to dość długie, w tym oczywiście jeden rekordowy 6 godzinny, do 2,14 w nocy.
Zobaczyliśmy kilka wspaniałych, pięknych miast takich jak Płock, Iławę, Elbląg czy Gdańsk. No i przede wszystkim dotarliśmy tam gdzie chcieliśmy, do Krynicy Morskiej czyli naszego celu. Żałujemy trochę że nie podjechaliśmy jeszcze dalej na wschód do miejscowości Piaski. Wtedy moglibyśmy mówić o najdalej wysuniętym na wschód miejscu na naszym wybrzeżu. Mieliśmy także wspaniałą pogodę przez cały czas wyprawy no i żadnemu z nas nic się nie stało i nie mieliśmy negatywnych przygód, co też się liczy.
Osobiście dla mnie była to chyba najlepsza wyprawa, choć oczywiście każda jedna miała i będzie miała swój urok. Kolejne przed nami, coraz mniej jest miejsc na mapie Polski gdzie nie byliśmy. Jednak sukcesywnie będziemy starać się dojechać i tam. Liczymy też że wrócimy z rowerami nad nasze wybrzeże i większą już paczką zrobimy kolejną ekscytującą i ciekawą wyprawę.