niedziela, 26 kwietnia 2015

O jeden punkt za daleko !? ... Rajd Bike Orient Góra Kamieńsk 2015


W oczekiwaniu na start.
11 kwietnia 2015 roku. Data pewnie znacząca dla wielu różne rzeczy dla mnie i moich braci to pierwszy rajd na orientacje jaki przejechaliśmy. Wybraliśmy się w okolice Góry Kamieńsk i Kopalni Węgla Brunatnego Bełchatów, na styku powiatu bełchatowskiego i radomszczańskiego. Odbywał się tutaj kolejny rajd rowerowy na orientacje. Zabawa cykliczna i bardzo ciekawa. Jej ogólne założenia to przejechać dany teren w jak najszybszym czasie przy okazji odwiedzając jak najwięcej punktów oznaczonych na mapie. Obecność w wytypowanych miejscach potwierdzało się na specjalnej karcie przy pomocy odpowiedniego i innego dla każdego punktu, znacznika. Rajd Góra Kamieńsk 2015 dzielił się na trasę Mega,  trasę Giga i trasę rekreacyjną. Trasę Mega zaliczało zdobycie choć jednego punktu na dziesięć możliwych. W trasie Giga liczyło się by zebrać ich jak najwięcej z 20 możliwych. Na starcie każdy dostawał odpowiednio potrzebny zestaw czyli mapę z zaznaczonymi punktami, kartę do odbijania zaliczonych punktów i pierścień z chipem do mierzenia czasu na mecie.
w tle stok i wyciąg a my walczymy ze stresem
i zabijamy czas oczekiwania na start
Po części organizacyjnej o godzinie 10 cała stawka ruszyła w teren. Taki rajd charakteryzuje się tym że nikt nie narzuca tutaj ani kolejności zdobywania punktów ani konkretnie wytyczonej trasy którą powinno się jechać. Każdy ma dowolność i własną strategie. Nasza zakładała dojechanie do najdalszych punktów i potem zawężanie koła docierając w końcu do mety. Plan planem a rzeczywistość jak zawsze sobie. Niestety nasze siły, rowery i zdolności oceny terenu na podstawie mapy, trochę zostały przez nas przecenione. Nie mniej jednak dawaliśmy rade i ostro parliśmy do przodu. Nie gubiliśmy drogi ani nie błądziliśmy po lesie szukając punktów. Jednak gonił nas czas i szybko okazało się że punktów nie zrobi się wiele a i nie ma co liczyć na okrążenie kopalni od północy i jechania do mety wzdłuż jej południowych krańców.
Oględziny mapy i planowanie trasy
Wystartowaliśmy prosto na północ trzymając się najbardziej prawej krawędzi mapy, zdobywając znajdujące się tu po drodze punkty. Pierwsze kilometry pokonywaliśmy jeszcze przy dość dużym natężeniu rowerowej braci. Z czasem jednak cała ta masa się rozpływała i każdy uciekał bądź wybierał inna drogę. Spodziewaliśmy się tego bo nasz dość łagodny styl jazdy nie mógł konkurować z innymi. Choć z drugiej strony staraliśmy się jechać dość równomiernie, tyle że bez wielkiego stresu i parcia na wyniki. Za sukces uznawaliśmy że się tam w ogóle znaleźliśmy i ukończenie rajdu z jakimikolwiek wynikami.
zaraz po starcie humorki dopisywały
Choć wiadomo jakaś ambicja w sercu była. Po dwóch godzinach jazdy i niewielkiej liczbie pokonanych kilometrów i zaliczonych punktów, wiedzieliśmy już ze musimy lekko zmodyfikować zamiary i cele. Oczywiste było ze trzeba dojechać do bufetu bo jednak micha to micha a i sił cokolwiek zaczynało ubywać. Po dotarciu do altanki z jedzonkiem przyszedł czas na kolegialną decyzje co do dalszej jazdy. Mogliśmy szarpać się dalej jadąc na zachód, zaliczając najbliżej położone punkty by okrążyć kopalnie i jechać do mety zbierając kolejne napotkane.
Altanka z bufetem dla zawodników
długo wyczekiwany punkt
Góra Kamieńsk w tle. Chwila po starcie
Bądź odpuścić powiedzmy lewą górną część mapy i pokierować się czerwonym szlakiem wzdłuż rzeki a potem obok kopalni i zbierając nieliczne punkty po drodze dojechać do punktu widokowego na kopalnie. Przyznam że sam upierałem się przy punkcie widokowym bo nie miałem okazji tego oglądać, chłopaki już mieli okazje jakiś czas temu podziwiać ogrom największej „dziury” w europie. Droga do tego punktu była bardzo uciążliwa i oporna. Mało tego że wzdłuż ruchliwej trasy to jeszcze centralnie pod dobrze już hulający wiatr. Ale co tam my nie damy rady ? Daliśmy ! I Chodź zmęczeni to odbiliśmy punkt 10 na naszych kartach startowych z wielkim zadowoleniem. Stąd już nie było sensu jechać dalej. Było już za późno a i punkt znajdował się stosunkowo w największej odległości do innych punktów niż jakiekolwiek inne na trasie. Jedyną zatem sensowną opcją był powrót a właściwie już jazda do mety. Odpuszczając najdalej na południe wysunięty punkt, postanowiliśmy jechać niebieskim szlakiem rowerowym póki to możliwe by później odbić jeszcze trochę i kierować się już na Górę Kamieńsk, zdobywając możliwe do zdobycia jeszcze dwa punkty. I tu niespodzianka, spodziewaliśmy się dość ciężkiej i długiej jazdy ale fakt jechania z wiatrem strasznie ułatwił drogę i podniósł lekko nadszarpane morale. Szybko zatem dotarliśmy do podnóża góry zdobywając po kolei zaznaczone punkty. Docierając do ostatniego z nich, znajdującego się przy leśniczówce na czerwonym szlaku rowerowym wokół Góry Kamieńsk, zdecydowaliśmy odpuścić wjazd na górę i jechać prosto szlakiem do mety. 
W tle elektrownia a my dojeżdżamy do bufeciku
Niby takie proste założenie a jednak okazało się że los, ambicja i nasza jednak wola walki chce inaczej. Dużo tu też miało do gadania nasze błędne odczytanie oznaczenia szlaku. Fakt że oznaczenia szlaku nie są zbyt szczęśliwe i niekiedy bardziej wprowadzają w błąd niż pomagają, wcale nie pomagał. Nie mniej jednak po wyjechaniu z betonowego szlaku na asfalt, źle odczytaliśmy tabliczkę z czerwoną strzałką i pojechaliśmy pod górkę. Po pierwsze dalsza ścieżynka wydawała się zbyt mała by tamtędy prowadził szlak a po drugie myśleliśmy ze strzałka służy do wskazania kierunku skrętu w lewo dla zjeżdżających z góry. 
Punkt widokowy na kopalnie i elektrownie. Tu miny już
bardziej zmęczone
Przyjęliśmy tez że najwidoczniej szlak za chwilkę zjedzie z trasy na lotnisko i będzie szedł dalej wzdłuż góry tylko ciut wyżej. Nie szedł. Mniej więcej po kilkudziesięciu metrach może już w połowie męczącego podjazdu, zorientowaliśmy się ze nie jesteśmy tam gdzie chcemy być. I tutaj zagrała ambicja, bo szkoda było zmarnować już tyle podjazdu, wiec postanowiliśmy jechać dalej. Nasz wiele pozostawiający do życzenia sprzęt rowerowy tego wcale nie ułatwiał. Dało się zatem słyszeć ciche komentarze: „za jakie grzechy”, „co ja komu zrobiłem” czy „po co ktoś te górę tu usypał”. Zaznaczam ze przytoczyłem te łagodniejsze. 
A tak się zdobywało punkty. Tutaj najdalej wysunięty
punkt numer 17
Cel jednak osiągnęliśmy i jadąc już płasko wzdłuż wiatraków dojechaliśmy szybko do ostatniego punku oznaczonego numerem 2. Stąd już widać było jak należy jechać, więc nie było mowy o zgubieniu się. Zatem z radością ale i lekkim lękiem a na pewno szacunkiem dla Góry zaczęliśmy zjeżdżać w dół. Ze względu na słabe możliwości sprzętu a także nasze znikome zdolności jazdy i praktykę w stylu enduro, zjeżdżaliśmy na hamulcach. Cóż nie ma co rumakować. Nie mniej jednak zjazd fajny, malowniczy i ciekawy.

Padnięci ale zadowoleni. Na szczycie stoku. Za plecami w dole meta.
Metę pokonaliśmy z czasami  7 godzin i 31 minut i odpowiednio 27 i 31 sekund. Tobiasz ostatecznie zajął 69 miejsce a ja z Jackiem wspólnie 70.
A tu już się pakujemy...
I tu należy wyjaśnić dlaczego post ma taki tytuł. Otóż niczym alianci podczas wojny tak i my przypadkiem wylądowaliśmy za daleko. Zdobywając bowiem punkt numer 2 zdobyliśmy jedenasty punkt ogółem, automatycznie klasyfikując się jako uczestnicy trasy giga. Może przeznaczenie może zrządzenie losu może przypadek ? Nie wiem. Ale w sumie fajnie ze tak wyszło. Nie liczyliśmy na miejsca w czołówce ani nagrody wiec dla nas to żadna różnica a tak to połechtaliśmy trochę ambicie. Następnym razem znając już trochę lepiej zasady i możliwości swoje jak i generalnie te prezentowane przez trasę, pewnie ciut inaczej zaplanujemy i ocenimy swoje cele.  
Wybierając się na ten rajd nie wiedzieliśmy kompletnie czego się spodziewać i oczekiwać. To był nasz przysłowiowy pierwszy raz. Dlatego też przyjęliśmy że jedziemy rekreacyjnie, spokojnie bez spinania się i nie na wyścigi.
...miny mówią same że dało się zmęczyć.
Nie mieliśmy też specjalistycznych sprzętów typu mapniki czy super rowerów. Jeszcze nie ten czas. Celem było poznanie struktury rajdu, atmosfery i wszystkiego co jest związane z jeżdżeniem rowerami w grupie w zorganizowanych imprezach. Cel osiągnięty. Poznaliśmy i zasady rajdu i atmosferę i trochę się ucywilizowaliśmy i wyszliśmy do ludzi. Do tej pory raczej jeździliśmy raczej jako samotnicy w swoim gronie. A tu nie dało się nie przywitać, nie uśmiechnąć, nie zagadać i nie pożartować. Pozdrawiam przy okazji poznanych w trasie sympatycznych ludzików z grupy „Wyskoczków”. Bardzo fajni ludzie. Przyznam ze rajd wywarł na mnie bardzo pozytywne wrażenie i myślę ze nie było ostatnim. Pozwala cieszyć się jazdą, odkrywać nowe okolice, poznawać ludzi i zaspokaja tę małą potrzebę rywalizacji i sprawdzenia siebie. Samo miejsce także super choć pewne minusy by znalazł ale to jak wszędzie. My pamiętamy te miłe fajne dobre i radosne momenty i cieszymy się że udało się w końcu po wielu przymiarkach wystartować.

Pierwszy zaliczony w życiu punkt na rajdzie na orientacje.















droga rowerowa... bez komentarza





A tu zaliczyłem glebe :) Jacek może 50 metrów wcześniej :)
Było fajnie pozdrawiam i na pewno nie był to ostatni raz :)






poniedziałek, 20 kwietnia 2015

Naszego rowerowania początki

Bracia "R" w komplecie :) w tle zalew Jeziorsko
Dość dawno nie pisałem. Cóż życie kieruje się swoimi prawami i nie raz inne rzeczy są ważniejsze a nie raz po prostu wywraca się do góry nogami. Ostatnio nastał czas melancholii, wspomnień i wewnętrznych rozliczeń. Czemu zatem nie powspominać trochę rowerowych historii i dawnych małych przygód.
Rower jaki jest każdy wie, każdy choć raz na takim siedział. Niektórym przypasował na innych nie zrobił wrażenia a jeszcze innym przypomniał się dopiero po czasie. Jeżeli o mnie chodzi rower był zawsze. Mniejszy czy większy, złomek czy trochę lepszy ale był. Mam to szczęście ze miałem i mam z kim jeździć a co za tym idzie spędzanie czasu na rowerze było zawsze okazją do spotkania ze znajomymi.

a tu czterech zapalonych rowerzystów my i Maciej
Dawno temu w „średniowieczu” kiedy jeszcze nie było komórek, internetu a komputer miał mało kto w domu, życie wyglądało ciut inaczej. Pamiętam jak swoje złote lata przeżywał tzw. „góral” czyli rower górski. Każdy chciał go mieć a nie było to takie łatwe. Mało kto tak naprawdę znał się na rzeczy. Każdy marzył o rowerze dorosłym czyli z ramą i dużymi kolami. O rowerze z fajnym terenowym bieżnikiem na oponach, takim nowoczesnym z hamulcami i tylnym i przednim na kierownicy, że o już o kosmosie przerzutek nie ma co wspominać. Większość moich znajomych a także i ja sam wychowałem się na rowerach marki Wigry czy Salto. Tak, tak takie coś kiedyś jeździło.
Przedpotopowa kuchenka , czasem nawet działała
Muzeum kolejki wąskotorowej w Rogowie
Mało kto miał szczęście na komunie dostać BMX-a. To były czasy. Zjeżdżała się cała wataha pod bramę i w drogę. I nie było szansy umówić się wcześniej. Ludzie po prostu musieli do siebie wyjść. To były pierwsze wypady rowerowe. Na godzinę, dwie, trzy, gdzieś obok, gdzieś blisko byle poza domem, poza własnym podwórkiem. Poznawaliśmy pobliskie wsie, odwiedzaliśmy kolegów tam mieszkających i było naprawdę fajnie. Swoją drogą w tamtych czasach powstał pierwszy i jak dotąd nie zrealizowany plan dalekiej wycieczki rowerowej. Ale póki co nie będę o tym pisał bo może uda się tego sezonu ją zrealizować.  Trochę szkoda tamtych czasów bo można było już wtedy robić ciut dalsze wycieczki. Zwłaszcza w latach liceum bo to był czas idealny na tego typu odkrycia. Ale cóż dla nas ten czas przyszedł później. Bo już po maturze, już po pierwszych pracach. Pchani trochę harcerskimi wspomnieniami z pierwszego obozu i chęcią odreagowania rzeczywistości, wsiedliśmy na rowery i pojechaliśmy odwiedzić Goreń. Czyli miejsce gdzie w 1997 roku byliśmy po raz pierwszy na obozie harcerskim. Miejsce stosunkowo nie dalekie bo znajdujące się na pojezierzu Gostynińskim. Ale dla nas wtedy prawdziwa wyprawa. Fajne jeziorka, ładne lasy i bardzo dużo wspomnień. Wycieczka była krótka bo raptem 2 dniowa. Z jednym noclegiem. Ale przeżycia super. Nie dysponowaliśmy praktycznie żadnym sprzętem który można by było określić jako turystyczny. No może poza pożyczonym namiotem. 
w tle dworek w Oporowie
Była kiepska mapa i duży, duży zapał i chęć. Trasa wiodła prze Piątek, Kutno i dalej. Kompletnie bez kondycji i wprawy rowerowej ale dawaliśmy rade. Po dłuższym błądzeniu po rozkopanym Kutnie, dotarliśmy wieczorem na miejsce. Dokładnie tam gdzie chcieliśmy być. Dokładnie tam gdzie kiedyś stały namioty, tuz nad jeziorem, dokładnie tam gdzie było zejście do wody. Wróciły wspomnienia i człowiekowi zrobiło się miło ze dotarł tu sam bez niczyjej pomocy. Rozbiliśmy się na wzgórzu obok mogąc podziwiać i gwiazdy i jezioro. Ten wyjazd rozbudził chęć na więcej. Na poznawanie swojej małej ojczyzny i swojego regionu. Była zatem i kolejna wyprawa tym razem nad Zalew Sulejowski. Tutaj docieraliśmy kilka razy. A i chętnie wracamy tam w miarę możliwości. Przypomina nam to bowiem początki naszych jazd. I choć teraz traktujemy to dość treningowo, tak na początku to były prawdziwe wyprawy. Przejechać zalew wzdłuż jego jednego z brzegów, odkrywając marine żeglarską i zasadzonych w krzakach wędkarzy, szukając miejsca na własny nocleg to było ciekawe przeżycie. Odkryliśmy wtedy Spałę i bunkry w Jeleniu i Konewce. Kto nie był polecam. No i oczywiście punkt obowiązkowy czyli tama w Smardzewicach. Podczas jednej z kolejnych podróży w tym kierunku dotarliśmy aż do Drzewicy. 
Stare czasy namiot z pałatek w jakimś lesie w Polsce
To tez fajna przygoda bo z jazda wieczorową porą i nocnymi przeżyciami w lesie. Wspomnę tylko tajemniczo że straż po lesie jeździła a my delikatnie i cicho musieliśmy zmienić miejsce noclegowe, zamieniając przy okazji ognisko na mały palniczek kuchenki turystycznej. Nie wiemy czy szukali nas czy jechali gdzieś indziej ale woleliśmy nie kusić losu. Takich przygód wiele przeżyliśmy. Dziki i jelenie pod namiotem w Ojcowskim Parku na przykład. Czy tez ulewa i namiot na drodze spływającej wody również w Jurze Krakowsko-Częstochowskiej. Albo kompletnie nie wyspana noc na mazurach, kiedy to śpiąc w samym śpiworze bez karimaty człowiek szukał czego tylko się dało, żeby włożyć pod tyłek, tak ciągnęło od mokrej ziemi. Cóż  uczymy się na błędach. Zwiedzając nasze rejony dotarliśmy także nad zalew Jeziorsko i Warte. Droga także obfitująca w przygody i zabawne sytuacje, których nigdy nie brakuje. Jak choćby pomylenie drogi z brama na posesje i szybki odwrót pod naporem biegnących wielkich psów. Podczas tej wyprawy poznaliśmy Łęczyce, Tum i Górę św. Małgorzaty no i okolice samego zalewu. 
Mostek nad Pilicą w okolicy Spały
Jedzonko 
Eksplorując swoje bliskie okolice dotarliśmy do Rogowa zwiedzając tamtejsze muzeum kolejki wąskotorowej. Z czasem traktując Rogów jako przystanek na drodze, zaczęliśmy docierać dalej bo i Lipce Reymontowskie i Skierniewice i Rawa Mazowiecka. Cały czas jeździmy i odkrywamy nasze okolice. Jak choćby wzgórza z wiatrakami w okolicach Kołacina czy rezerwat rzeki Rawki i okolice Bolimowa. Nigdy nie potrzebowaliśmy wielkiego sprzętu i wyposażenia, wystarczyła ciekawość i chęć. Choć nie powiem sprzęt się przydaje a i człowiek jest taki ze jak ma możliwość to jednak ulepsza sobie bytowanie, podróż i jej warunki. 
Ale pamiętam czasy kiedy posiłek to tylko kanapki bądź kiełbaska z ogniska. Potem przyszła pora na pierwszą kuchenkę turystyczną, taką na benzynę. Fajna ale same z nią problemy. Bo nie dość że nie poręczna to paliwo wyciekało albo ciężko było je dostać. Także ewolucja pchnęła nas w kierunku kuchenki gazowej. Noclegi to tez historia ewolucji po latach w harcerstwie nie straszny nam był namiot. Kiedy nie mieliśmy swojego korzystaliśmy z wojskowych pałatek i dawaliśmy rade. Teraz cieszymy się dobrym namiotem, który już także swoje widział, przeżył a i odwiedził. Takich ewolucji sprzętowych było wiele a i wciąż dałoby się to i owo unowocześnić. Nigdy jednak brak tego czy owego nie zatrzymywał nas w domu bo liczyła się droga, liczyła się przygoda, odkrywanie i pewnie chora, sportowa ambicja. Czego przykładem niech będzie jazda do 2,14 podczas wyprawy do Krynicy Morskiej. Ale takich akcji było wiele. Chociażby ostatnio podejście na Śnieżnik prawie że z rowerami na plecach albo dojazd swojego czasu z Głowna do Częstochowy w jeden dzień, padając potem na rogatkach miasta i rozbijając się nad brzegiem Warty.
Od momenty kiedy jeździliśmy kilka kilometrów dookoła domu, na mniej lub bardziej dobrych rowerach nie wiele się zmieniło. Zamieniliśmy rowery, plecaki sakwy trochę innych drobiazgów i nabraliśmy doświadczenia ale dalej mamy tamtą chęć odkrywania i zapał do robienia czegoś będącego na przekór innym, będącego czymś co odbiega od przyjętego modelu spędzania czasu. Poza tym świat jest dużo fajniejszy z pozycji siodełka rowerowego czy pozycji pieszego na szlaku niż z okien samochodu, samolotu czy pociągu. Choć i to ma swoje uroki. Miejsca schowane po zaściankach  i poboczach z dala od ruchliwych dróg i szlaków są przecudowne, urzekające i nie raz człowiek ze smutkiem patrzy na mijane okolice wiedząc że więcej nie będzie dane mu tego zobaczyć.

Nasza, moja ewolucja rowerowa i turystyczna trwa dalej i ta gorączka się pogłębia coraz mocniej. Mam zatem nadzieje ze nie raz jeszcze napisze coś fajnego z tego co przeżyliśmy co zobaczyliśmy i gdzie byliśmy.
K.R.



Widoczek na Zalew Sulejowski 


Most na Wiśle we Włocławku 




Wejście do "obozu w Goreniu", tu kiedyś stał obóz harcerski









Jazda po grobli wzdłuż Zalewy Jeziorsko

Nasze stare dobre rumaki




Mostek gdzieś na kanale na mazurach

Zamek Bobolice w jurze krakowsko-częstochowskiej

Lipce Reymontowskie

A to już Rawa Mazowiecka




hmmm... a teraz gdzie ?