piątek, 26 kwietnia 2013

Rowerowym szlakiem po wniesieniach łódzkich wiosną ... prawie wiosną



Wiosna a właściwie jej początek w tym roku chyba każdy wie jak wyglądał, wystarczy wspomnieć Wielkanoc w śniegu. Zima była długa, śnieg leżał długo a człowiek w domu to się mało nie zakisił, wiec jak tylko wybiła kalendarzowa wiosna, przyszło nam do głowy wybrać się gdzieś rowerkiem. Padło na niedalekie okolice Parku Krajobrazowego Wzniesień Łódzkich. Bywaliśmy tam dość często ale nigdy w tak zimowa aurę. W domu jednak nuda więc postanowiliśmy zaryzykować.
Wyjechaliśmy dość wcześnie bo około 10 i obraliśmy kierunek na miejscowe lasy zwane bykowcem i tzw. Czarny Staw. Był to mały skrót by dojechać do drogi asfaltowej na Kalinowie. Droga okazała się bardziej wymagająca niż myśleliśmy. Duża ilość śniegu na trakcie okazała się dość dużym problemem, większym okazało się jednak to iż pod tym śniegiem nie raz była warstwa stopionego i na nowo zamarzniętego śniegu. A do tego zewnętrzna powłoka białego puchu była sztywna i ostra. Skutkowało to tym ze rower nie chciał trzymać się kolein i ciężko było brnąć poprzez zaśnieżone odcinki. Sam trakt leśny nie był taki zły, ze względu bowiem na to iż często jeździ tamtędy leśniczy na drodze w śniegu były wyryte ślady kół, wiec było czego się trzymać. Z doświadczenia wiem jednak ze łatwiej jechać po świeżym śniegu mającym ciągle konsystencje puchu niż po takim ciut zleżałym trochę podtopionym i na nowo zamarzniętym. Droga jednak nie była aż tak długa i na szczęście dało się rowerem jechać i nie trzeba było go prowadzić. Z lasu wyjechaliśmy na drogę między Kalinowem a Nowostawami Górnymi i dalej Dmosinem. Droga bardzo fajna trochę ciaśniejsza niż zwykle a to ze względu na śnieg na poboczach i wyślizgane krawędzie jezdni.  Jechało się jednak fajnie i dość szybko w odróżnieniu oczywiście od leśnego odcinka z którego właśnie wyjechaliśmy. Po nie długim czasie, przecinając miedzy innymi autostradę A2 ma Warszawę, dojechaliśmy do miejscowości Lipka. Tutaj w niedalekiej odległości mieliśmy wjechać na czarny szlak rowerowy prowadzący przez Park Krajobrazowy
Wzniesień Łódzkich. Fajna trasa dość długa ale przynajmniej nie monotonna a i odpowiednio pagórkowata. Tego dnia chcieliśmy zrobić jednak tylko jej kawałek docierając na wzniesienie w pod łódzkim Plichtowie. Po zaopatrzeniu się w Lipce w napój i po krótkim odcinku asfaltowym wylądowaliśmy wreszcie na czarnym szlaku. Przywitał nas polną drogą prowadzącą w stronę lasu. Zaczęło się dość ostrożnie, bo po śniegu ale jak i podczas poprzedniego odcinka leśnego i tu były koleiny pozostawione przez jakiś pojazd. Nie stresowaliśmy się zatem i patrząc zgodnie na mapę zdecydowaliśmy się jechać dalej.
Po kilku set metrach okazało się ze szlak idzie prosto a tymczasem wyjeżdżona droga odbija w lewo. Po krótkiej konsultacji miedzy sobą stwierdziliśmy ze przecież to nie może być długi odcinek bez żadnej ścieżki wiec na pewno w śniegu będziemy brnąc tylko chwile a i na pewno jest twardo pod spodem więc na pewno da się tez jechać. Zaryzykowaliśmy wiec. Cóż odcinek malowniczy owszem, dość niedługi tez się zgodzę, ale niestety pokonywaliśmy go niezwykle długo. Nie dość ze nie dało się jechać rowerami to na dodatek bardzo trudno było je prowadzić a niekiedy nawet trzeba było je nieść. Byliśmy w śniegu od stóp po kolana a i niekiedy dalej, rowery oblepione miały cale koła i napęd ale brnęliśmy twardo. Najpierw pocieszaliśmy się że to tylko kawałek, potem ze skoro przeszliśmy już tyle to chyba zaraz koniec. Na końcu pocieszaliśmy już tym ze nie ma sensu wracać bo to i tak za daleko, wiec pewni bliżej będzie nasze upragnione miejsce gdzie wjedziemy na jakąś drogę. Po długich minutach które zmieniały się w dziesiątki minut a te w godziny dotarliśmy w końcu do drogi wjazdowej z pobliskiej wsi do lasu, tutaj tez znajdowało się leśne miejsce postojowe dla rowerzystów, koniarzy i innych pieszych, którzy nie raz w cieple dni się tu zatrzymują. Nikogo jednak w zimę nikt tu się nie spodziewał. Dla nas to i lepiej, cisza spokój i można było bez krępacji się oporządzić, wytrzepać śnieg i ze spodni i z butów a także opukać rowery. Byliśmy tak styrani ze czekolada poszła niczym mrugnięcie oka. Na szczęście jako napój kupiliśmy cole wiec i tu dostaliśmy ładny zastrzyk kalorii.
Po tak ciężkiej przeprawie postanowiliśmy dalej jechać czarnym szlakiem zwłaszcza ze wyglądał już całkiem nieźle a i stwierdziliśmy ze gorzej być nie będzie. Leśna droga faktycznie nie była już taka zła, dojechaliśmy dość sprawnie i całkiem szybko do drogi asfaltowej w okolicach Buczka. Cały czas kierując się świadomie na znaczki z poziomą czarną linią przejechaliśmy przez Buczek i wjechaliśmy powtórnie na polną drogę. Tym razem droga była bardzo ładnie wyjeżdżona wiec mieliśmy nadzieje ze prowadzi tędy trakt często uczęszczany. Myliliśmy się jednak,  okazało się że owszem ładnie wyjeżdżony ale tylko dlatego ze ktoś robił wycinkę kilku drzew i po prostu jechała tedy ciężarówka bądź ciągnik. Na końcu tego traktu znaleźliśmy miejsce postoju pojazdu i ślady świeżo ściętego drzewa z trocinami włącznie , jednak nie znaleźliśmy dalszej drogi, nawet ścieżynki. Cóż chciał czy nie musieliśmy zostawić nasze rumaki i zrobić pieszy rekonesans, szukając jakiegoś miejsca, drogi czy chociażby czarnej kreski miedzy dwoma białymi świadczącej o dobrym kierunku.
Po wstępnym rozeznaniu się w terenie i krótkiej naradzie postanowiliśmy jakoś pojechać dalej. Stwierdziliśmy że obok musi być właściwa droga gdyż świadczyły o tym krawędzie pola i dalekie zabudowania które wydawały się być na jej trasie. Nie pomyliliśmy się i  po przeniesieniu rowerów przez kawałek zaśnieżonego pola dotarliśmy do polnej drogi gdzie nawet na przydrożnym  kamieniu znaleźliśmy znaczek określający nasz szlak. Przynajmniej wiedzieliśmy ze nie zbłądziliśmy ze szlaku. Droga jednak okazała się być straszna. Nic po niej nie jeździło wiec nie było kolein czy tez śladów opon po których można by jechać. Mało tego nie raz nie dwa spadało się z duktu w pole gdzie śniegu było więcej i zapadał się człowiek parę centymetrów głębiej. Na szczęście mimo że strasznie topornie to szło daliśmy rade i dotarliśmy do miejsca gdzie dało się nawet jechać. Kilka minut i trochę kalorii jednak straciliśmy. Zresztą jechać nie dało się za długo bo zaraz potem okazało się że szlak znowu błądzi gdzieś po terenie strasznie zaśnieżonym.
Były to już jednak ostatnie takie niespodzianki dla nas w tym dniu. Ostatni jednak kawałek traktu przez zawiane i zaśnieżone pola pokonaliśmy niosąc we dwóch razem swoje rowery trzymając jeden za dwa przednie koła drugi za dwa tylne. Nie mieliśmy bowiem siły już ich przepychać i przedzierać się z nimi przez zaspy, a tak było dużo wygodniej, dużo więcej oszczędziliśmy siły a i było znacznie szybciej. Po przenoszeniu dotarliśmy wreszcie do ukochanego asfaltu. Odtąd droga przebiegała już znacznie wygodniej, kilka razy nawet mogliśmy pozwolić sobie na trochę większą prędkość po drodze która mimo ze zaśnieżona było ładnie odgarnięta i równa. Droga ta poprowadziła nas do trasy prowadzącej do miejscowości Nowosolna będącej już w zasadzie przedmieściami Łodzi. Długo trasą jednak nie jechaliśmy gdyż zaraz skręciliśmy w lewo kierując się zgodnie za szlakiem na Plichtów i okoliczne wzniesienia będące jednym z wyższych w całym parku. Jadąc już mniej uczęszczaną drogą minęliśmy odrestaurowany pałacyk w  Byszewach, dalej kierując się na szczyty wzniesień. Dotarliśmy tam nie wiele później przejeżdżając przez miejsce gdzie już niedługo zacznie się budowa kolejnego odcinka autostrady.
Wiemy o tym bo wszędzie ustawiono znaczniki pod budowę. Pod same wzniesienia troszkę musieliśmy się wspinać, podjazd bowiem zrobił się dość stromy. Sam widok ze wzniesień może nie ponosił jakoś specjalnie ale było wystarczająco ładnie. Znacznie ładniej mimo wszystko jest w cieplejsze miesiące kiedy jest zielono i ciepło. Opłacało się jednak pomęczyć kilka godzin by dojechać do jednego z wyższych miejsc w naszym województwie. Zresztą sam wypad i przeprawa przez leśne zaśnieżone ostępy, była fajną lekcja techniki i wytrwałości, które nie raz się pewnie przydadzą na rowerku. Odpoczęliśmy chwile, zrobiliśmy parę zdjątek, zjedliśmy resztę czekolady i ruszyliśmy w drogę powrotna do domu.
Tym razem kierowaliśmy się już tylko na drogi asfaltowe i nie koniecznie trzymając się szlaku. Wróciliśmy jadąc przez Moskwę i Buczek by potem dojechać do drogi prowadzącej do Lipki a stamtąd prosto do Dmosina i w końcu do naszego ukochanego, małego Głowna.  Zmęczyliśmy się potwornie, nasze ubrania i buty mokre na całego, rowery gdyby mogły mówić tez pewnie wtrąciły by swoje piec groszy. Mimo to jednak byliśmy zadowoleni z siebie i szczęśliwi ze udał nam się taki fajny i bądź co bądź ekstremalny wypad. A na wzniesienia wrócimy już niebawem jak będzie cieplej. K.R.

czwartek, 25 kwietnia 2013

Giżycko – Giżycko czyli pętla po Mazurach.


Czym dla kogo jest rower i jazda na nim? To pytanie dla każdego ma inną odpowiedź. Dla nas jest to sposób na relaks i odreagowanie od szarej nudnej i ciężkiej niekiedy rzeczywistości. Razem z braćmi od kilku już lat jeździmy i zwiedzamy na rowerach Polskę. najpierw były to okolice zamieszkania, potem dalsze już dwu dniowe wyprawy aż w końcu przyszedł czas i na krajowe eskapady. Nigdy specjalnie nie zależało nam na bardzo wyszukanym i drogim sprzęcie nigdy zresztą nie było nas na taki stać jednak nie przeszkadzało nam to spełniać swoje turystyczne zachcianki i ambicje. Od zawsze kręciło nas szeroko pojęte zwiedzanie i przebywanie wśród natury, pięknych widoków czy też ludzi. Z braku funduszy a może i z chęci bycia nie zależnym zaczęliśmy sami organizować sobie turystyczne atrakcje.
Mazury od zawsze nas pociągały, nigdy wcześniej nie byliśmy w tej krainie a wiele za to o niej słyszeliśmy i trochę czytaliśmy. Mazury to kraina wielka i wiele do zaoferowania wiec należało najpierw zdecydować w który jej rejon jechać i w jaki sposób zamierzamy to zrobić. Po dłuższej analizie padło na Giżycko, zarówno jako start a także jako i metę. Na Mazury bowiem musieliśmy dostać się własnym autkiem bo niestety dojazd dokądkolwiek pociągami w naszym kraju jest albo strasznie skomplikowany albo wręcz niemożliwy. No ale nie rozwijajmy tego tematu bo każdy kto choć raz jechał pociągiem wie jak jest. Termin naszej małej wyprawy wyznaczyliśmy sobie na początek maja, ot taka majówka na rowerze. Nie było jeszcze za ciepło a i niestety dość sucho gdyż wiosna 2010 roku po niezwykle długiej i śnieżnej zimie, szła dość długo i opornie. Nie mniej jednak było wystarczając by spędzić ten czas na rowerze wśród drzew i jezior. Obraliśmy Giżycko jako początek i koniec naszej pętli po Mazurach i tu też dojechaliśmy autkiem. Niestety ze względu na prace późno wyjechaliśmy z domów i na miejscu byliśmy dopiero około północy. Cóż mówi się trudno, jednak z tego powodu a także braku chęci i obeznania w terenie, noc spędziliśmy w aucie. Nie polecamy nikomu ani to wygodnie ani ciepło, choć plus był jeden w postaci szybkiego wstania wczesnym rankiem a wiec i wczesnego startu.

Autko zaparkowaliśmy na parkingu strzeżonym przy jednym z hoteli i w drogę. Wyruszyliśmy wcześnie rano pełni zapału i radości do jazdy. Pogoda co prawda mogłaby być znacznie lepsza ale jakoś nam to nie bardzo przeszkadzało. Było dość chłodno, bardzo pochmurnie, na razy mgliście a i wilgotność powietrza była wysoka. Pierwsze kilometry poszły w miarę gładko i bez problemu, spokojne ciche uliczki wśród wiosek z dala od zgiełku tras dawały poczucie odpoczynku i bliskości z naturą. Można było pozwolić sobie na rozmowę w trakcie jazdy, żarty itp. A w sytuacji kiedy jedzie obok siebie trzech braci to bardzo pożądana okoliczność, gdyż zawsze mamy o czym ze sobą rozmawiać. Trasę zaplanował najmłodszy z nas jak się jednak okazało mimo ze odwalił kawał dobrej roboty w wielu miejscach musieliśmy ją korygować na bieżąco, gdyż inaczej sprawa przedstawiała się na mapie a inaczej w rzeczywistości. Tak tez było z pierwszym wyznaczonym punktem widokowym na jezioro Dargin całkiem niedaleko za Giżyckiem. 
Widok na jezioro Dargin
Na mapie jak wół jest, jest też i jakaś ścieżka do niego a w rzeczywistości szczere pole, grząskie jak diabli, rozmokłe i nie przejezdne. Bliżej drzew z kolej pokrzywy i inne krzaczory. No cóż tracąc mnóstwo czasu i energii brnęliśmy dalej z nadzieją ze się jakoś sprawa polepszy, niestety nie uległo to zmianie. Sam punkt widokowy zarośnięty i poza kawałkiem wody przy samym brzegu to jeziora nie widzieliśmy. Chwila zatem odpoczynku trochę zdjęć i odwrót, niestety trasą mimo że zmodyfikowaną to nie wiele lepszą. Do tej pory nie wiemy czy my gdzieś źle skręciliśmy czy tak po prostu miało to wyglądać. 
Pierwszy  bliski kontakt z mazurskim jeziorkiem
Nie mniej jednak kierowani obsesyjną chęcią zobaczenia jednego z wielkich jezior sami się w to wpakowaliśmy. Dalej już odpuszczaliśmy niepewne i małe cele widokowe by znowu nie tracić czasu. Samym założeniem wycieczki było spędzenie czasu ze sobą, pogadanie, od stresowanie się i odpoczynek od codziennego życia. Turystycznie natomiast kilka dni na rowerze wśród jezior i lasów. Ciesząc się z widoków zwiedzając ciekawe miejsca i oglądając to wszystko co jest charakterystyczne dla tego zakątka polski. Założyliśmy zatem obejrzenie kilku bunkrów w tym Wilczego Szańca, jak i innych poniemieckich zabudowań, dotarcia i zobaczenia jak wygląda jezioro Śniardwy czy też zajrzenia do Mikołajek. Pierwszym takim zabytkiem wojennej historii był bunkier w który kwaterę miał Himmler. Bunkier w środku lasu zaniedbany i w zasadzie w gruzach po tym jak wysadzony został przez armie niemiecka w styczniu 1944 roku. Bunkier zwany Hochwald czyli po naszemu „wysoki las” znajdziemy w Pozedzrzu. Bardzo ciekawe miejsce i warte obejrzenia, w odróżnieniu od kwatery Hitlera nie zagospodarowane, znajduje się w środku lasu i nie znajdziecie tu sklepu z pamiątkami czy budki z biletami. 
Ruiny kwatery Himmlera "Hochwald"
Ma to i swoje minusy obiekt jest zaniedbany i w wielu miejscach zaśmiecony ot taka nasz rzeczywistość. Po typowej dla takiego miejsca sesji fotograficznej ruszamy dalej kierując się lasem na Węgorzewo. Była to bardzo fajna droga prowadząca przez las w większości po dawnym nasypie kolejowym. Do samego Węgorzewa wjechaliśmy już asfaltową trasą wlotową do miasta, wzdłuż której poprowadzono ścieżkę rowerową. Przed samym Węgorzewem oczywiście punktem obowiązkowym jest pomnik upamiętniający walki o wyzwolenie Węgorzewa, ulokowany praktycznie przy samej trasie na wysokiej skarpie. Samo Węgorzewo przywitało nas jakimiś lokalnymi uroczystościami z okazji majówki zatem było trochę zamieszania w mieście. Wrażenie jednak sprawiało miłego ładnego nie za wielkiego spokojnego turystycznego miasteczka. Turystów jeszcze nie było widać aż tak wielu, choć przystań wydawała się być pełna. 
Przystań w Węgorzewie
Z Węgorzewa ruszyliśmy dalej kierując rowery na kolejny zabytek architektoniczny przypominający o pobycie tutaj kiedyś niemieckich zarządców. Tym razem ów zabytek miał być przydatny społeczeństwu, władze niemieckie jednak nie zdążyły Hdokończyć dzieła. Mowa tutaj o niedokończonych śluzach wodnych i kanale który miał łączyć Wielkie Jeziora Mazurskie z rzeką Pregołą i dalej Bałtykiem. Po zamyśle zostały pewnie tylko plany architektoniczne i te pozostałości służące teraz turystom. Minąwszy niedokończone dzieło niemieckich budowniczych jechaliśmy już wzdłuż kanału który miał być połączony z jeziorem.
Nie dokończone śluzy
Ten leśny nadbrzeżny trakt był wyjątkowo fajną trasą do pokonania jechało się niezwykle sympatycznie i relaksująco gdyż z dala od zgiełku i hałasu. Otoczenie dość wilgotne i zacienione toteż na biwak może nie bardzo ale na krótką przerwę na kawę jak najbardziej się nadawało. Na biwak zresztą było jeszcze stanowczo za wcześnie a czekała nas jeszcze dość długa droga. Podczas jazdy nie spotykaliśmy zbyt wielu turystów choć kilku rowerzystów się zobaczyło. Wyjątkami były zwłaszcza nie wielkie przystanie gdzie ludzi było bardzo dużo, na szczęście taka typowo wodniacką wioskę mijaliśmy tylko raz w miejscowości Sztynort. Przez większą część wycieczki cieszyliśmy się ciszą i spokojem. Jeżdżąc po mazurach jeździliśmy różnymi drogami często asfaltem ale i od lasów i ścieżek nie uciekaliśmy. Mimo ze cel i charakter wyprawy był czysto turystyczny nie posiadaliśmy sakw a tylko plecaki dość duże ale jednak w miarę wygodne. Nie przerażały nas zatem drogi podmokłe czy nieutwardzone. Jak się okazało w tamtym rejonie zwłaszcza w miejscach mniej turystycznych, gdzieś po małych wioskach albo miedzy lasami tudzież w lasach drogi inaczej wyglądają na mapach a inaczej w rzeczywistości. W wielu miejscach jest bowiem tak że mapa wskazuje niby drogę utwardzona niekiedy i asfalt a w rzeczywistości są to kamienie, sześciokątne płyty chodnikowe lub pozostałości i resztki asfaltu tak czy siak jedzie się gorzej jak po normalnej leśnej drodze.  Dość sporo po południu dotarliśmy w końcu do „wilczego szańca”. 
Ruiny "Wilczego Szańca" widziane z za siatki
Obejrzeliśmy go jednak tylko z zewnątrz i nie wjeżdżaliśmy na jego teren. Wiąże się to może z naszym skąpstwem a może z prostego przeświadczenia że skoro coś jest zabytkiem i należy do naszej historii to powinno to być albo darmowe albo za rozsądną cenę tutaj zdecydowanie nie była to rozsądna cena. Owszem dla Niemców płacących w euro a raczej w nich zarabiających to żaden wydatek jednak dla polaka to trochę mi się wydaje za dużo. W związku zatem z naszym mały bojkotem a i niestety kończącym się dniem pstryknęliśmy kilka fotek z zewnątrz i ruszyliśmy dalej szukać już powoli miejsca na nocny biwak. Miejsce mieliśmy już upatrzone, na mapie wyglądało świetnie a i daleko nie było wystarczyło przejechać las i znaleźlibyśmy się nad wodą w pewnie malowniczym otoczeniu. Tego jednak nie wiemy gdyż zabłądziliśmy w lesie i nawet GPS nie potrafił rozsądnie powiedzieć gdzie jesteśmy. Po długich rozważaniach i kilkunastominutowym szukaniu dogi w końcu napotkaliśmy jakichś leśników którzy wskazali tyle o ile nam drogę. Było już jednak za późno by dalej jechać wiec chciał czy nie chciał biwak mieliśmy w lesie. Miejsce znaleźliśmy fajne tyle ze w lesie takim jak i przy domu bez rewelacji ale co się zrobi. Do tego pogoda jak na złość zaczęła się psuć, nawet nie zdążyliśmy rozstawić do końca namiotu a już zaczęło padać. Padało zresztą przez większość nocy. Ale rano na szczęście już nie. 
Mazurskie pagórki
Drugi dzień był już o wiele ładniejszy od poprzedniego choć i ten poprzedni zły nie był. Rano dalej trochę błądziliśmy po tym nieszczęsnym lesie ale w końcu jakoś udało nam się wyjechać na drogę którą już potrafiliśmy określić na mapie. Dość wcześnie wyruszyliśmy i dość wcześnie dojechaliśmy do miejscowości Ryn gdzie mogliśmy zrobić zakupy i obejrzeć zamieniony na hotel stary pałac. Wyjeżdżając z miasteczka mogliśmy podziwiać jego wspaniałą panoramę z jeziorkiem obok i w tle. Ukształtowanie terenu pozwoliło Cieszyc się tym widokiem przez dłuższą chwilę. Myliłby się ten kto uważa ze Mazury to płaski i nudny teren do jazdy rowerem. Sami będąc tam pierwszy raz byliśmy zaskoczeni jak tu pagórkowato, nie są to góry ale niektóre podjazdy dają w kość, a z niektórych zjazdów można się długo nacieszyć. Miasteczko oglądaliśmy z takiego właśnie pagórka z którego potem mieliśmy nie lada frajdę zjeżdżać. 
Szybka leśna droga
Nie duży kawałek drogi za miastem czekał nas powtórnie odcinek leśny, przyjemny i z milą niespodzianka w postaci ładnego miejsca biwakowego urządzonego nad brzegiem jeziora. W takim miejscu gdzie są ławki i stoliki, może nie super nowe ale czyste i całe, aż przyjemnie było odpocząć i zjeść drugie śniadanie. Po dłuższej chwili odpoczynku i zaplanowaniu trasy, zebraliśmy się dalej kierując się powoli na Mikołajki. Droga leśna na której się znaleźliśmy była wyjątkowo ciekawa, obfitowała zarówno w strasznie strome podjazdy jak i zabójcze zjazdy. A i zdarzyło się że po prowizorycznym moście zrobionym z pni kilku drzew, przeprawialiśmy się na drugi brzeg  rzeki. Urozmaicone trasy zdecydowanie lepiej pozwalają się cieszyć z jazdy na rowerze niż monotonne odcinki. Do Mikołajek zajechaliśmy już w godzinach popołudniowych. Chwile pobłąkaliśmy się po mieście, odpoczęliśmy, nacieszyliśmy oczy widokiem wspaniałych jachtów ale także pomęczyliśmy trochę nadmiarem turystów na metr kwadratowy. Korzystając także z wielu możliwości zjedzenia czegokolwiek pozwoliliśmy sobie także na mały obiad. Z Mikołajek ruszyliśmy dalej kierując się przez las wzdłuż wybrzeża jeziora Mikołajskiego, i przez przesmyk pomiędzy Jeziorem Łuknajno i zatoką Łukniańską, by dojechać do wybrzeży największego jeziora w Polsce. Widok mieliśmy naprawdę ładny dojechaliśmy bowiem na dość wysoki pagórek u północnych wybrzeży jeziora Śniardwy i stąd mogliśmy podziwiać ogrom zbiornika. A było co podziwiać bo jezioro jest wspaniałe.
Widok na jezioro Śniardwy
Fakt ze pogoda mogłaby być ciut lepsza a i wzgórze troszkę lepiej zadbane ale wszystkiego mieć nie można. Po dłuższej chwili odpoczynku i nacieszeniu się widokami ruszyliśmy dalej. Zostało bowiem jeszcze dość sporo drogi a dzień w maju nie jest jeszcze tak długi jak w letnie miesiące. Jazda upływała w bardzo przyjemniej atmosferze i wśród miłych widoków. Nie bardzo było już co zwiedzać po drodze wiec kierowaliśmy się już do miejsca które wyznaczyliśmy na kolejny nocleg. Było to miejsce biwakowe nad brzegiem jednego z fajniejszych jezior jakie mieliśmy okazje zobaczyć. Było to jezioro typowo polodowcowe długie na pewno głębokie i o stromych brzegach. Jechaliśmy wzdłuż jeziora dobrych kilka minut ciesząc się ze zróżnicowanego terenu i górek. Samo miejsce znajdowało się jakby w szczycie jeziora, w samym jego końcu.
Wieczorny widok na jeziorko nad którym biwakowaliśmy
Było bardzo przestronne nasłonecznione i wygodne. Rozbiliśmy się jednak ciut dalej przy niewielkim molo w równie ładnym miejscu, może bardziej zacienionym ale na pewno spokojniejszym. Okazało się bowiem ze nad jezioro lubią przyjeżdżać miejscowi, tak też się stało i tym razem. Na szczęście spotkaliśmy ich rano już po przespanej noc i przysłowiowym naładowaniu akumulatorów.  Pisze że na szczęście gdyż byli to bardzo otwarci, przyjaźnie nastawieni i skorzy do zabawy młodzi ludzie, wiec gdybyśmy spotkali ich wieczorem to chyba byśmy nie pospali za długo. Nie mniej jednak okazali się bardzo pozytywnie nastawieni zarówno do nas jak i w ogóle do życia. Pokazali nam tez bunkier ukryty w okolicznym lesie a którego nie bardzo potrafiliśmy zlokalizować na mapie. Bunkier ów został nawet wykorzystany, zgodnie z tym co mówili nasi nowi znajomi, jako miejsce imprezowe, gdzie organizowano nawet dyskoteki. Teraz jednak był już bardzo zarośnięty, obmalowany graffiti i zaśmiecony w środku, nie mniej jednak dość ciekawy. Po tym rozstaliśmy się z miejscowymi i ruszyliśmy dalej. Tym razem jechaliśmy juz tylko po to by dojechać do Giżycka, sama droga tez długo nie trwała a i kilometrażowo nie był to rekord, nie mniej jednak kilka godzin w siodle spędziliśmy. Ostatnim punktem naszej wycieczki było samo Giżycko którego zwiedzanie zostawiliśmy sobie na koniec. 
Twierdza w Giżycku
Obejrzeliśmy twierdze jaka się tam znajduje a także kilka innych ciekawych obiektów i zabytków, choćby most na kanale który co pewien czas musi być składany by stojące w kolejce łodzie zarówno z jednej jak i drugie strony mogły płynąc dalej. Rzecz jest o tyle ciekawa ze po zatrzymaniu ruchu drogowego i pieszego po moście, wychodzi człowiek ze stróżówki z odpowiednim przyrządem który wtyka w otwór w moście i przy jego pomocy kręcąc nim, ręcznie składa czy też przesuwa most.

Od Giżycka zaczęliśmy nasza pętle i na Giżycku ja skończyliśmy. Przejechaliśmy bardzo fajny kawałek trasy pokonując wiele kilometrów po wcale nie tak płaskim rejonie. Spędziliśmy miło czas ze sobą, nie raz błądząc, nie raz podziwiając widoki jakich u siebie próżno było by szukać. 
Ręczne przesuwanie mostu na kanale w Giżycku

Wyprawa na Mazury na pewno pozostawia pewien niedosyt gdyż trzy dni to mało bo jest tam naprawdę gdzie jeździć zatem na pewno wrócimy. K.R.

niedziela, 21 kwietnia 2013

Na Wyszogród, wrzesień 2012




Wakacje, wakacje i po wakacjach. Niestety kończy się lato i nie tak łatwo już o pogodę na fajny wypad rowerowy. Nie mniej jednak nie przeszkadza to w podróżowaniu. Tak było i tym razem, gdzie mimo zimnego wiatru  i pochmurnego nieba udało się wykręcić ponad 200 km przez dwa dni. Pierwszy raz wybraliśmy się na rowerową wycieczkę wraz z biwakowaniem we wrześniu.  Z jednej strony miał to być eksperyment który miał pokazać czy nasze wyposażenie temu podoła i czy warto myśleć o wrześniu jako miesiącu na biwaki. Z drugiej miał być nadgonieniem trochę straconych dni sierpniowych i lipcowych kiedy nie było czasu jeździć. I wreszcie po trzecie mieliśmy wreszcie pojechać na dłuższą wyprawę w większej liczbie niż dwóch. Że już o chęci napicia się piwa nad Wisłą nie wspomnę. Założenia w większości udało się zrealizować, śpiwory nie okazały się za cienkie, udało się zrobić przybliżoną wartość kilometrów i podobną odległość, co w cieplejsze miesiące i pojechało nas trzech, choć mieliśmy jechać we czterech, jedynie piwo do końca nie wypaliło.
Z racji ze w województwie łódzkim nie bardzo gdzie jest pojeździć albo inaczej, w związku z tym ze przejechaliśmy już w większości wszystko co w naszej okolicy jest warte obejrzenia, postanowiliśmy pojechać nad Wisłę do Wyszogrodu. Chcieliśmy zobaczyć słynny drewniany most a właściwie jego pozostałości a także nowy zbudowany w jego miejsce. Wyszogród to też praktycznie najbliższe od naszej miejscowości czyli Głowna punkt gdzie spotkać można Wisłę. Wycieczka zaplanowana była na dwa dni czyli typowa weekendówka.
Wypad okazał się bardzo udany no może poza pogodą która jednak pozostawiała trochę do życzenia. Mimo jednak zimna i wiatru przynajmniej nie padało. Wyruszyliśmy w sobotę około godziny 8, zakładając że im wcześniej wyjedziemy tym więcej czasu będziemy mieli na pedałowanie, co przy krótszym znacznie dniu było dość znaczące. Wyjeżdżając z Głowna kierowaliśmy się początkowo na Bielawy by stamtąd podjechać do Żychlina i potem przez Oporów zatoczyć łuk i dojechać koniec końców do Wyszogrodu. Pogoda jednak nie napawała optymizmem i nie wiedząc ile czasu czeka nas jeszcze bez deszczu w Bielawach postanowiliśmy odpuścić sobie Żychlin i śliczny zameczek - pałacyk w Oporowie i kierować się bezpośrednio na Wyszogród. Pozostałe atrakcje zwiedziliśmy już poprzednio a te w których nas jeszcze nie było postanowiliśmy odłożyć na inny dzien. Z Bielaw poprzez Walewice i Sobotę dojechaliśmy w końcu do drogi krajowej numer 2, która jak się okazało była ostatnim punktem na naszej mapie województwa łódzkiego. Kończyła nam się mapa w dobrej skali a pozostawało jeszcze bardzo dużo drogi przed nami. Pozostawało nam jechać na „czuja” posiłkując się mapą bardzo poglądową o bardzo małej skali, a także jadąc zgodnie z zasadą „koniec języka za przewodnika”. Brak mapy miał okazać się największym problemem tej wyprawy ale jakoś daliśmy sobie rade. Jadąc od wioski do wioski, klucząc i pytając się „tubylców” o drogę,   przy silnym wietrze dojechaliśmy do Kiernozi. Napotykając na swej drodze pierwszy cmentarz wojenny upamiętniający poległych podczas bitwy nad Bzurą. W zasadzie to nie pierwszy ale pierwszy którego jeszcze nie widzieliśmy.
Cmentarz w Kiernozi
Łódeczka na Wiśle 
Po chwili zadumy i kilku zdjęciach ruszyliśmy dalej smagani w dalszym ciągu zimnym wiatrem wiejącym od przodu bądź z boku. Przemęczyliśmy się w wietrze jeszcze kilka kilometrów by w końcu powiedzieć dość. Dopadliśmy pierwszy napotkany sklep i dopełniliśmy kalorie. Po tym jechało się znacznie lepiej i nawet plecaki nie ciążyły. Poprawiała się nawet nieznacznie pogoda, a może my już najedzeni nie odczuwaliśmy już tak bardzo niedogodności. W każdym razie nie wiało już tak bardzo a i kilometry i kolejne wsie znikały za nami dość szybko. Średnio podczas drogi nad Wisłę kręciliśmy 21 km/h, ot taka ciekawostka.  Kolejnym większym punktem naszej trasy okazał się już Iłów będący bardzo blisko Wisły, tutaj rozpoznawszy się na miejskich plenerowych mapach a także mapach szlaków w okolicy które także się tu znalazły postanowiliśmy kierować się  żółtym szlakiem rowerowym prowadzącym centralnie w stronę Wisły i jej wałów. Dotarliśmy już tam po zaledwie kilku minutach. Wisła którą zobaczyliśmy za wałem była jakąś spokojną odnogą wielkiej rzeki jaką znamy, nie mniej jednak bardzo urokliwą tworzącą wraz z wyspami zatoczkami i piaszczystymi mieliznami wystającymi ponad wodę, śliczny pejzaż. Korzystając zatem z chwili, ciesząc się widokiem i osiągniętym jednym z małych celów zrobiliśmy krótka przerwę na ciepłą herbatę i odpoczynek od siodełka i plecaków. Stąd do Wyszogrodu było już naprawdę blisko. Tak nam się wydawało ale jak się okazało monotonna droga wzdłuż wałów potęgowała uczucie wydłużającej się trasy. Nie mniej jednak dojechaliśmy na nasz wyczekiwany most nad Wisłą. Do celu naszej podróży dojechaliśmy po 14 - stej a wiec naprawdę szybko i sprawniej niż zakładaliśmy na początku. Było to na tyle zaskakujące ze myśleliśmy co by tu jeszcze dalej zrobić i gdzie pojechać by nie tracić czasu. Najpierw jednak most i zwiedzanie przybrzeżnej części Wyszogrodu.
Nowy most na Wiśle w Wyszogrodzie
Most jak wielu wie jest wielki, długi ale stosunkowo mało ładny czy tez wymyślny. Nie raz jadąc już samochodem przez niego nie zauważałem praktycznie kiedy się zaczyna, gdyż prawie nie ma różnicy miedzy nim a trasą której jest częścią. Nie znajdziemy tu ani wielkich nitowanych przęseł jak choćby w Toruniu, nie jest tez wiszący jak w Warszawie. Jest zwyczajną „kładką” która ma usprawnić transport i ruch, co tez patrząc po ilości aut jeżdżących po nim, jak sadze spełnia. Nie mniej jednak jest naprawdę imponująco duży, jak tez i długi, ze o wysokości nie wspomnę. Budowniczowie mostu zadbali także o kącik upamiętniający walczących w bitwie nad Bzurą a także swoich pracowników. Jest to naprawdę ładny i malowniczy punkt widokowy pozwalający ocenić ogrom mostu i samej rzeki. Tradycją japońską robimy kilka fotek i jedziemy na promenadę biegnąca wzdłuż Wisły. Weszliśmy na nią od strony mostu znosząc rowery po strasznie niewygodnych bo nie równych schodach. Sama promenada ładna choć bez szalu ale to tez nie miejscowość turystyczna, nie mniej są i ławki i pomnik a i na jej końcu czy też początku, bardzo fajne miejsce koncertowe, z wielkim czerwonym napisem „WYSZOGRÓD” i fragmentem starego jeszcze drewnianego mostu, który swoja funkcje sprawował jeszcze pod konie XX wieku.
Pozostałości po starym moście w Wyszogrodzie
 Cóż jako że Wyszogród nie jest za wielkim miastem i tak jak wspomniałem wcześniej nie jest miastem typowo turystycznym nie zatrzymaliśmy się tu długo. Na koniec jeszcze tylko szybkie zakupy i w drogę dalej. Tylko gdzie? Była dość wczesna godzina jak na tyle kilometrów wiec nie bardzo wiedzieliśmy co z tym fantem zrobić. Mieliśmy rozbić obóz nad brzegiem Wisły gdzieś w jakichś fajnych krzakach z widokiem na most i dostępem do rzeki, mieliśmy tu wypić zasłużone piwo i rano wracać. Jednak rzeczywistość okazała się ciut inna. Tak naprawdę nad lewym brzegiem Wisły było dużo rozlewisk i ciężko byłoby tam znaleźć fajne miejsce z kolei prawy brzeg był nam zupełnie nie po drodze. Ustaliliśmy zatem ze pojedziemy wzdłuż wałów Wisły do miejsca gdzie przecina je Bzura i już wzdłuż niej zaczniemy powoli wracać i to nad jej brzegiem rozbijemy biwak. Plan, niby sensowny i dość prosty w wykonaniu, zepsuł mały szczegół a mianowicie remont mostu nad Bzurą właśnie zaraz przy jej wpływie do Wisły. Nie przedostaliśmy się na prawy brzeg Bzury więc musieliśmy jechać wzdłuż wałów po jej lewej stronie. Jak się potem okazało wały sobie rzeka sobie. Jako jednak ze robiło się coraz później a i nie chciało nam się już szukać dogodnego miejsca nad rzeką stwierdziliśmy ze zadowolimy się czymś poza jej brzegiem. Decyzja jak najbardziej trafna, udało nam się tez znaleźć idealny mały zagajniczek młodych sosen który wręcz idealnie nadawał się na obóz. Tak jak wspomniałem wyszło nam to na dobre bo ziemia nad rzeką o tej porze roku była na pewno strasznie nasiąknięta i mogłoby to w znacznym stopniu wpłynąć na komfort snu i zdrowie. W sosnowym lasku natomiast suchutko i ciepło. Do tego byliśmy dobrze zamaskowani przez niskie gęste drzewka które dodatkowo chroniły przed wiatrem. Mimo września i dość zmiennej pogody noc minęła nam spokojnie, nie padało, nie wiało nadmiernie, ani nie było zimno od ziemi. Sprawdziły się alumnaty i karimaty które mieliśmy przy sobie, a śpiwory które mimo że typowo letnie pozwoliły wyspać się nie zarzucając na siebie Bóg wie ile ciuchów. Do tego w nocy w miarę się rozpogodziło ze nawet można było pooglądać gwiazdy bez psujących obraz, świateł z miasta. Doczekaliśmy się także wreszcie upragnionego przez cały dzień piwa które smakuje wyjątkowo dobrze po całym dniu na rowerze, tutaj smakowało jeszcze lepiej gdyż dobiegające z oddali odgłosy wesela rozweselały jeszcze bardziej. Poranek natomiast jak poranek chłodny i jak zawsze za wczesny, jakieś śniadanie herbata i w drogę. Pierwszym naszym przystankiem był położony nieopodal obozowiska Brochów.
Miejsce przeprawy wojsk polskich w Brochowie
Miejsce to zasłynęło w naszej historii jako miejsce największej przeprawy wycofujących się wojsk polskich po klęsce w bitwie nad Bzurą. Sama miejscowość także dość urokliwa mała ale ładna czysta i zadbana. Oprócz symbolicznego miejsca upamiętniającego przeprawę polskich żołnierzy i bardzo interesującego mostu zbudowanego przez wojsko znajduje się tu także bardzo stary kościół wraz z obronnym murem. Tak jak zawsze w ciekawych miejscach robimy zdjęcia i uciekamy dalej. Kierujemy się na Sochaczew, do którego dojeżdżamy dość szybko. Nie wjeżdżamy do miasta mijamy go po opłotkach od strony Bzury. Dalej dość szybka dróżka na Rybno, wydaje się ze dzisiaj pobijemy jeszcze raz rekord prędkości  bo tak ładnie nam uciekają i kilometry i miejscowości. jednak po wyjeździe z Rybna wszystko się zmienia, daje nam się we znaki brak mapy, która tutaj akurat przydałaby się wyjątkowo dokładna. Z Rybna chcieliśmy dojechać do Maurzyc. Dystans to około 20 km może nawet i miej, w linii prostej, tak przynajmniej wskazywała mapa. Oceniliśmy dystans na jakąś godzinę może ciut dłużej i już czuliśmy smak herbaty jaką sobie zaplanowaliśmy w Maurzycach. Był to jednak najdłuższy odcinek i najbardziej krety jaki jechaliśmy w ostatnim czasie. Zero jakichkolwiek drogowskazów, jakichkolwiek oznaczeń dróg, ludzi tez co kot napłakał, bo zimno wiec każdy w domu.  A do tego każdy mówił co innego. Droga wiła się i dłużyła nie miłosiernie, dobrze że od czasu do czasu jakiś sad się znalazł to chociaż człowiek jabłkiem zagryzł złość na infrastrukturę. W końcu dojechaliśmy, jednak zajęło nam to dobre 3 godziny i Bóg jeden wie ile kilometrów nadłożyliśmy przez błądzenie i kluczenie. Same Maurzyce to miejsce natomiast warte uwagi głównie z tego powodu że znajduje się tam najstarszy na świecie most spawany. Zaprojektował go polski inżynier a wybudowano go w roku 1928. Był nowością w swoich czasach i zastępował popularne wtedy konstrukcje nitowane, od których był o około 1/3 lżejszy.
Most w Maurzycach
Sam most już nie jest używany, równolegle do niego w odległości paru metrów przebiega droga krajowa nr 2, hałaśliwa i tłoczna. Obok mostu jednak jest stare miejsce postojowe można się tam w spokoju zatrzymać i powoli bez pośpiechu obejrzeć zabytek czy chociażby naszym przykładem napić się herbaty i zjeść coś w podróży. Po drugiej stronie trasy znajduje się także dość pokaźny skansen wiec oglądać jest co. Z Maurzyc do domu mieliśmy już drogę która znaliśmy wiec jechaliśmy dość szybko i bez większych problemów, parę kilometrów dalej po raz ostatni minęliśmy Bzurę, a w okolicach Lisiewic i jezior Rydwan i Okręt napotykaliśmy polową msze przy tamtejszym znanym nam bardzo dobrze cmentarzu żołnierzy poległych podczas bitwy nad Bzurą. Stamtąd już tylko 40 minut drogi i domek. Wszędzie dobrze ale nie ma to jak w domu jak to mówią.
Most nad Bzurą w Brochowie
Weekendowy wypad okazał się udanym przedsięwzięciem. Szukając myśli przewodniej czy też jakiegoś tematu tej trasy można uznać ze jechaliśmy poniekąd szlakiem bitwy nad Bzurą, do tego w czasie jej rocznicy. Napotkaliśmy po drodze nie tylko cmentarze i miejsca pamięci ale także harcerski rajd z tej okazji czy choćby wymienioną msze polową. Szukając innej tematyki możemy postawić na mosty. Widzieliśmy bowiem nowy most na Wiśle i część jego drewnianego poprzednika w Wyszogrodzie, wojskowy most na Bzurze w Brochowie i spawany w Maurzycach. My jednak nie doszukiwaliśmy się celu, nam jak to powiedział poseł Kurski  po prostu „dobrze się jechało”.  K.R.


Pokaż Wyszogród na większej mapie
Mapę opracował Tobiasz