środa, 29 maja 2013

„Szable i Bagnety” Czerwony Szlak Rowerowy po ziemi Łowickiej


„Szable i Bagnety” to jeden z najbliższych Głownu szlaków rowerowych. Wjechaliśmy na niego między wsiami Hellenów a Zgoda będącymi na drodze łączącej Bielawy z Głownem. Szlak, według zapewnień różnych map, miał mieć od 119 km do 120 km. Plus dojazd do szlaku i powrót, liczyliśmy trasę więc na coś około 140 km. Wyjechaliśmy z domu o 11.21, dotarliśmy do szlaku o 11.43, dojechaliśmy  do końca szlaku o 19.09, a w domu byliśmy na 19.36. Łączny dystans to 142,82 km, dystans szlaku to 124 km.
Od miejsca w którym na niego wjechaliśmy prowadził na północ na Bielawy, dalej na Sobote a stamtąd na Łowicz.
Za Łowiczem trochę jeszcze biegł wzdłuż Bzury na wschód, by przekroczyć ją w Kompinie i prowadzić teraz na południe do Nieborowa. Od Nieborowa prowadził już lekko z powrotem na południowy zachód. Dalej mija Bełchów skąd kieruje nas do Łyszkowic. Dalej prowadzi na południe po pagórkach Bobrowej, skąd też wraca zaraz na północ, mijając Czatolin i jadąc do Domaniewic. Dalej już tylko Skaratki i lasy stanisławowskie, po wyjeździe z których trafiamy do miejsca startu.
Jest to szlak długi, obfituje jednak w dość zróżnicowane odcinki przez co nie jest aż tak monotonny. Owszem zdarzają się odcinki gdzie trzeba kilka kilometrów zrobić asfaltem po prostej i po płaskim ale to już urok naszego regionu. Są jednak odcinki także i leśne po piaskowych i szutrowych drogach.   
Walewice - pomnik upamiętniający żołnierzy bitwy nad Bzurą
Bardzo ładny i malowniczy jest odcinek wzdłuż Bzury zarówno przed jak i za Łowiczem, oczywiście w tym miejscu wiedzie nie utwardzoną dróżką często bardzo podmokniętą. Zdarzają się także ciekawe podjazdy i zjazdy które trochę przyspieszają tętno i napływ adrenalinki, zwłaszcza w południowych odcinkach szlaku. Trasa sama w sobie jest także dość kręta więc jedzie się dość fajnie. Oczywiście trzeba wziąć pod uwagę teren i region w jakim jest ten szlak umiejscowiony żeby potem nie było rozczarowań. Moim zdaniem nie namówimy nikogo z południa czy północy Polski by specjalnie po to tu przyjechał ale miejscowych jak najbardziej. Można bowiem bardzo fajnie się wyżyć fizycznie jadąc tą trasą i pokonać jakieś swoje limity czy małe rekordy. Co do aspektów historycznych i zabytkowych to jednak nie jest tu aż tak wiele tych miejsc jak można by się spodziewać.
Podczas drogi minęliśmy jedno kompletnie nie oznaczone miejsce, znaliśmy je akurat z wcześniejszych wojaży dlatego wiedzieliśmy gdzie jest. Ktoś inny, mimo iż jest przy samym szlaku mógłby je bardzo łatwo ominąć. Po drodze są oczywiście cmentarze, kościoły i pomniki, ale też nie za wiele. Szlak prowadzi przez Walewice, gdzie szukając odpoczynku można na chwilę wjechać  na tereny tamtejszego pałacyku i zrelaksować się gdzieś na trawie w otaczającym pałac parku. Dalej jest też kolejny pałacyk tym razem w Sobocie, ten jednak mimo ze ulokowany także na terenie małego parku, jest jednak dużo mniejszy i pełni funkcje mieszkalne wiec nie jest ani okazały ani nawet ładny, wszędzie bowiem dopatrzeć się można naleciałości obecnego użytkowania i zaniedbania.
Stary Rynek w Łowiczu - z lewej strony tego
muzeum zaczyna się czerwony szlak
Po drodze szlak trafia także do Nieborowa, ale tutaj to nawet fotki ciężko zrobić przez bramę. Wstęp jest bowiem płatny a przy bramie kręcą się panie, kasjerki bądź porządkowe, które uważnie śledzą poczynania turystów, zwłaszcza tych którzy nie kupili jeszcze biletu. Szlak niekiedy robi po drodze małe kółeczka tylko po to by doprowadzić turystę do obejrzenia jakiegoś zabytku. Tak się stało we wsi Bednary gdzie szlak specjalnie skręcił w prawo by dowieźć nas do kościoła a potem dwa razy skręcił w lewo i dojechaliśmy do drogi którą jechaliśmy wcześniej, mając jednak za sobą jakieś 2 km kręcenia więcej.
Podobnie rzecz się ma w Łyszkowicach, gdzie mimo że moglibyśmy skręcić w odpowiednia drogę wcześniej, jedziemy kilkadziesiąt metrów dalej by dojechać do pomnika. Potem jednak wracamy do poprzedniego skrętu mniejszymi dróżkami miejskimi. Nie ma w tym nic złego w końcu szlak ma cos pokazać i mieć jakiś cel, wspominam o tym tylko dlatego bo może ktoś nie ma ochoty oglądać kolejnego kościoła. Wystarczy odpowiednio wcześniej spojrzeć na mapę i skorygować sobie pewne odcinki. Jadąc jednak szlakiem mapa zupełnie nie jest potrzebna, no może tylko do zorientowania się w której części szlaku już jesteśmy. Do samego szukania trasy zdecydowanie wystarcza oznaczenia które twórca szlaku umieścił po drodze. Nigdzie poza Łowiczem nie mieliśmy z tym problemu, wszędzie albo nowe tabliczki metalowe albo ładnie namalowane farbą oznaczenia szlaku, dokładnie informowały o kierunku jazdy. Co do Łowicza to tutaj też jakiegoś wielkiego problemu nie było. Rzecz się rozbijała o to ze według twórców szlak zaczynał się i kończył na Nowym Rynku w Łowiczu i oznaczenia w postaci czerwonej kropki są po dwóch stronach rynku, tak więc turysta który tak jak my przejeżdża tylko przez Łowicz, a nie startuje tutaj, musi rynek przejechać na czuja.
Cmentarz wojskowy w miejscowości Kompina
Są jednak tutaj aż dwa punkty informacji turystycznej więc można się skonsultować a i sam szlak jest oznaczony tak że jak już się na rynek wjedzie i zrobi rekonesans uliczek wyjeżdżających z niego nie będzie miał z tym problemu, zwłaszcza ze rynek duży nie jest. My szlak zrobiliśmy jadąc przez cały dzień, ot taki mieliśmy plan, założenie i cel do osiągnięcia. Można jednak szlak spokojnie sobie podzielić i przejechać tylko jego fragmenty. Monotonną trasą jest odcinek dojazdu do Łyszkowic gdyż jedziemy kilka kilometrów po
prostej drodze bez możliwości obejrzenia niczego, do tego po płaskim terenie wśród może nie dużego ruchu ale jednak gęstszego niż na innych fragmentach. Warto jednak do Łyszkowic dojechać gdyż fragment szlaku od Łyszkowic poprzez  Bobrową jest bardzo malowniczy, dość kręty z ciekawymi podjazdami i zjazdami. Osobiście uważam ten odcinek za jedno z ładniejszych miejsc na szlaku, ruchu prawie zero, małe, wąskie drogi ale równe i wyasfaltowane, do tego wijące się niczym w na wyżynie. Dość problemowym odcinkiem jest także odcinek który trzeba pokonać drogą wojewódzką gdyż jest dość ruchliwa ale za to prawie cały czas z górki wiec można osiągnąć fajna prędkość na bardzo dobrym podłożu.
Miejsce odpoczynku na szlaku, gdzieś na skraju
Bolimowskiego Parku Krajobrazowego
Odcinek nie jest tez tak strasznie długi, wiec trasa nie przykrzy się tak bardzo. Większość szlaku prowadzi jednak przez mało ruchliwe tereny wiec można cieszyć się spokojem i jazdą.
Nie licząc odcinków leśnych i tych przy Bzurze trasa wydaję się być bardzo dobra na rower szosowy bądź przełajowy. My jechaliśmy typowymi góralami o agresywnym bieżniku na naszych szerokich oponach. Przez większość jednak drogi jechaliśmy zdrowo naciskając na pedały i głównie na przełożeniach 2:9 w moim przypadku bądź 3:6 w brata przypadku.
Kilometry pokonywało się dość szybko i łatwo. problemem mogło być jedynie słońce, dość dobrze palące i ewentualny zaplanowany kilometraż gdyż już po 70 – 80 km mieliśmy już zaspokojoną potrzebę rowerkowania na jeden dzien. Jednak nie daliśmy się i skończyliśmy szlak tak jak planowaliśmy. Fakt ze kondycja mogłaby być lepsza ale szczerze powiedziawszy nie odczuliśmy tego na drugi dzień tak jak się obawialiśmy.
Czerwony Szlak Rowerowy „Szable i Bagnety” udało nam się pokonać i jesteśmy zadowoleni zarówno z faktu jak został poprowadzony jak i osobistego sukcesu jakim było pokonanie tylu kilometrów na raz.


Pokaż Szlak Szable i Bagnety na większej mapie
Mapę opracował Tobiasz
Most nad Bzurą w Kompinie

Majówka 2013. Czyli Jura Krakowsko – Częstochowska na rowerze.

My, Jacek, Kamil i Tobiasz. W tle zamek Rabsztyn.

Majówka jak i zima 2013 roku była dużym zaskoczeniem. Każdy planował wyjazd i wygrzewanie się na słońcu a wyszło niestety siedzenie w domu i patrzenie na telewizje, pogoda bowiem zupełnie nie dopisała. Było zimno, wilgotno, wiało i padało. Ci zatem którzy nie robili poważnych planów bądź mogli je zmienić robili to bez zastanowienia.
My w planach mieliśmy trzy dniowy wypad rowerowy w Jurę Krakowsko-Częstochowską z namiotem i plecakami. Pogoda, według prognoz, może nie miała być idealna, ale miała być znośna, zresztą codziennie się to zmieniało i tak naprawdę nie wiadomo było której prognozie wierzyć. Do tego z wielu powodów był to pierwszy od dawna wspólny, dłuższy wyjazd i może na pewien czas ostatni, więc wcale nie zamierzaliśmy rezygnować  tak łatwo.
Okiennik Wielki 
Od początku planowania wyprawy aż do jej końca mało co szło po naszej myśli. Nie mniej jednak wyjazd należy zaliczyć do bardzo udanych, choć wyszedł zupełnie inny niż miał być.
Najpierw miał to być pełny pięciodniowy wypad nad morze. Mieliśmy wyjechać z Głowna i dojechać aż do Władysławowa. Trasa na około 4 dni ze zwiedzaniem wszystkiego po drodze i jeden dzień odpoczynku na miejscu oraz powrót pociągiem. Oczywiście jednak nasze koleje idąc naprzeciw rowerzystom po prostu zamknęły im drzwi przed nosem. Jest to oczywiście duże uogólnienie ale fakt jest faktem że ze względu na obostrzenia jakie wprowadziła jedna ze spółek, a także na horrendalne ceny, czas podróży i ilość przesiadek które są poza jakimkolwiek komentarzem, musieliśmy   odpuścić tę stronę Polski. Zdecydowaliśmy się na czterodniowy wypad w nasze ulubione skały. Potem jednak ze względu na różne obowiązki i chęć odpoczynku chwile przez powrotem do pracy, skróciliśmy plan tylko do trzech dni. Plan został ustalony, ustalone było miejsce, czas i liczba ludzi, jednak i tu w ostatniej chwili ponownie się zmieniło i już zamiast czterech okazało się ze pojedzie nas tylko trzech. Z wielkim bólem ale i zrozumieniem sytuacji pojechaliśmy we trzech. Pogoda miała być nie za specjalna ale licząc dni wyjazdu tylko trzeciego dnia spodziewaliśmy się przelotnych deszczy i burz. Miał to być już jednak dzień dojazdowy więc byliśmy to w stanie przeżyć. Prognozy jednak prognozami a rzeczywistość szła swoja drogą. Trzeciego dnia najzwyczajniej nie doczekaliśmy bo drugiego tak zaczęło lać ze nie było wyjścia jak tylko wracać. Na szczęście powrót okazał się równie ciekawy bo nie polegał na jak najszybszym i najkrótszym wariantem trasy ale przewidywał pewnego rodzaju parcie do przodu i wykorzystanie tak ignorowanych przez nas pociągów. Ale może zacznijmy od początku i po kolei.
Środa kilka minut po piątej budzimy się i szykujemy do wyjazdu. Nastroje pozytywne mimo że na dworze jakaś mokra mgła i zasnute chmurami niebo. W nocy zresztą trochę padało ale stwierdziliśmy optymistycznie ze przecież skałki są jakieś 200 km od Łodzi wiec tam pewnie tak źle nie jest. Mimo jednak wyjątkowo lekkiego podejścia do sprawy to przyjęliśmy sobie wariant że w razie kiepskiej pogody po prostu wrócimy wcześniej. Nadzieje jednak mieliśmy oczywiście na długą wyprawę, mimo wszystko w cieple i promieniach słońca.
Okiennik w całej okazałości
Z Borowej pod Łodzią ruszyliśmy kierując się na Morsko gdzie zostawić mieliśmy nasz samochód i skąd miała wystartować nasza kolejna skałkowa przygoda. Na miejscu byliśmy miedzy 8 a 9 rano wiec start mieliśmy dość wczesny. Auto zostawiliśmy na parkingu hotelowym w ośrodku Morsko, za co dziękujemy po raz kolejny bo i mili ludzie i zero problemów, a i grosza nas to nie kosztowało. Po szybkim rozpakowaniu i krótkim przygotowaniu się do drogi wyruszyliśmy od razu w trasę. W samochodzie zostawiliśmy sobie suche rzeczy tak na wszelki wypadek by mieć w razie co w czym wracać. Zadowoleni i za wielkimi uśmiechami na twarzy a także wielkimi plecakami na plecach, skierowaliśmy nasze kola na czerwony szlak pieszy, zmierzając do mojej ulubionej skały a mianowicie do Okiennika Wielkiego. Trasa upłynęła nam dość fajnie bo teren ciekawy dużo zakrętów, dużo podjazdów i dużo zjazdów. Byliśmy bardzo spragnieni roweru i pierwszego w sezonie pedałowania w terenie wiec nie szczędziliśmy się od samego początku. Miało to swój efekt taki ze przy Okienniku, mimo że nie tak wcale dalekim, zialiśmy jak wawelskie smoki, ciesząc się ale i chwytając każdy możliwy łyk powietrza. Sam Okiennik to wspaniała skała, wysoka, ciekawa i przede wszystkim dostępna prawie dla każdego. Ma to także i swoje minusy bo na ściankach słynnego okna na skale jest mnóstwo zupełnie nikomu nie potrzebnych bazgrołów, mówiących o przybyłych tam na przestrzeni lat ludzi. Mimo że nie pierwszy już raz tam byliśmy zostajemy tu chwilkę robiąc zdjęcia, wspinając się na skałkę i odpoczywając.
Widok na okolicę z okna Okiennika
Chwila, może troszkę zbyt długa, w końcu jednak dobiega końca, wsiadamy więc na nasze rumaki i pedałujemy dalej. Teraz kierujemy się ponownie czerwonym szlakiem pieszym tym razem na góre Birów i Podzamcze. O ile w ruinach Ogrodzieńca byliśmy już kilka razy, o tyle osadę na górze Birów mieliśmy obejrzeć po raz pierwszy. Szlak z Okiennika prowadził nas bardzo ciekawą trasą przez las, gdzie po raz kolejny mogliśmy się pocieszyć jazda na górskim rowerze po nierównościach i przewyższeniach.  Dalej już szlak lekko nas zawiódł a właściwie to przyhamował. Po fajnych odcinkach biegnących leśnymi ścieżkami szlak zaczynał prowadzić leśnym traktem, ten jednak złożony w dużej mierze z naniesionego przez deszcz i wypłukanego, luźnego piasku, utrudniał jazdę. Dodatkowo trakt był świeżo przekopany końskimi kopytami. Jechać się nie dało, rowery więc prowadziliśmy przez jakiś czas.
Grodzisko na Górze Birów
Pod samą górą Birów szlak stawał się dużo bardziej dogodny do jazdy, była to bowiem już utwardzona szutrowa nawierzchnia, do tego szeroka i dość prosta. Górę tradycyjnie obejrzeliśmy tylko z zewnątrz. No ale cóż wyjazd polegać miał na zwiedzaniu z siodełka, jak najniższym kosztem, wiec o wejściówkach do muzeów nie było mowy, choć nie powiem kiedyś będzie to trzeba nadrobić bo i koszt nie był taki straszny. Chwila odpoczynku i dalej w drogę, z Góry Birów jak sama nazwa wskazuje było dobrze z górki wiec i zabawy było też trochę. Jadąc jeszcze przez chwile traktem leśnym, dojechaliśmy do Podzamcza i ślicznych ruin średniowiecznego zamku. Ile razy bym tu nie był zawsze będzie zachwycać mnie ta budowla i jej widok. Jedynym mankamentem jest liczba turystów, ciężko jest się poruszać i uchwycić czysty obraz zabytku. No ale co się dziwić, każdy chce to zobaczyć.
Zamek Ogrodzieniec
Tym razem jednak nie obchodzimy zamku dookoła a tylko kierujemy się chwile wzdłuż jego murów, szukając czerwonego szlaku rowerowego który będzie prowadził nas teraz już do Ryczowa i dalej na zamek Smoleń.  Szlak czerwony do Ryczowa prowadził nas wspólnie z pieszym niebieskim wiec nie był specjalnie trudny, choć oczywiście obfitował w charakterystyczne dla regionu pagórki, które szczególnie po leśnych ścieżkach dają wiele frajdy.
Super wiatka przy zamku Smoleń
Wjeżdżając do Ryczowa decydujemy się nie skręcać w kierunku strażnicy, która się tu znajduje, tylko jechać dalej w kierunku zamku. Strażnice widzieliśmy już kilka razy a z racji faktu ze czas uciekał szybko a kilometry nie, podjęliśmy wspólną decyzje jazdy dalej. Była to pierwsza korekta na szlaku.
Główna brama zamku Smoleń
Od tego miejsca aż do zamku Smoleń jechaliśmy już praktycznie cały czas droga asfaltową wiec troszkę podgoniliśmy. Sam zamek na pierwszy rzut oka zaskoczył nas nową, przynajmniej dla nas, wiatką dla turystów, gdzie można było się schować, usiąść i odpocząć, przewidziano nawet stojaki na rowery. Jak się okazało to nie jedyna zmiana na zamku. Ostatnim razem jak tu byliśmy zamek był zarośnięty i zaniedbany. W zasadzie ciężko było nawet na niego wejść. Tym razem zastaliśmy odnowiony, wykarczowany w środku i na zewnątrz obiekt. Prawdopodobnie to jeszcze nie koniec prac na zamku ale i tak już robi to piorunujące wrażenie.
Świeżo odrestaurowane mury na zamku Smoleń
Od faktycznej ruiny i zaniedbanych murów do prawdziwego zabytku gdzie można spokojnie wejść, rozejrzeć się i nie martwic się że coś sie może rozlecieć. Korzystając z okazji, jaką była wspomniana wcześniej wiatka, decydujemy się na obiad i dłuższą przerwę na naładowanie „akumulatorków”. Na obiad oczywiście ryż z muslli, niestety bez jogurtu gdyż nie mogliśmy dostać go nigdzie  po drodze. Ale bomba kaloryczna, mimo ze trochę sucha,  zadziałała jak zawsze. Nie ma bowiem to jak dobra dawka węglowodanów. Z zamku Smoleń ruszyliśmy dalej, kierując się w góry Bydlińskie i na kolejne ruiny zamku, tym razem zamku Bydlin. Jedziemy tam czerwonym szlakiem pieszym przez gesty las wiec nie jest łatwo ale za to bardzo fajnie, jest tu bowiem zarówno dobrze pod górkę ale i niekiedy dobrze z górki.  Za raz za zamkiem jest bardzo fajny i malowniczy odcinek drogi prowadzący z głównej drogi w stronę lasu. Najpierw jest to ładna serpentyna asfaltowa pośród łąk, która potem przechodzi w drogę gruntową, niekiedy podmokłą ale równie malowniczą. Zaraz też na początku lasu znajdujemy jaskinie ze śladami bytowania ludzi.
Góry bydlińskie i widok z wnętrza jaskini na wejściową kratę
Teren jest odpowiednio oczywiście oznakowany i zabezpieczony, ale jak ktoś chce to zawsze jakieś zakamarki znajdzie by wejść to tu to tam. Tym razem nie wchodziliśmy na górę skałek kryjących jaskinie, ale z poprzedniej wycieczki wiemy ze rozciąga się  stamtąd wspaniały widok a i na samą górę prowadzą fajne schody, pomiędzy dwiema skałami. Po krótkim obejrzeniu jaskiń i z zewnątrz i trochę z wewnątrz, ruszamy dalej. Odcinek leśny ,jak już wcześniej wspomniałem, jest wyjątkowo atrakcyjny i naprawdę potrafi zmęczyć ale i ucieszyć. Do ruin zamku Bydlin dojechaliśmy akurat wtedy kiedy w pięknym kościółku obok trwały jakieś nabożeństwa majowe wiec na drodze przy zamku tłok. Na szczęście w okolicach zamku już było luźno i spokojnie.
Mury zamku Bydlin
Samo określenie zamek to zdecydowanie przesada gdyż to zaledwie kilka murów na wzniesieniu i nijak się to ma do Ogrodzieńca,  Smolenia czy innych. Jednak swoja role kiedyś odgrywał i pewnie odnowiony także wyglądałby okazale. Zresztą pewne prace przy nim także poczyniono. Pamiętając go bowiem z ostatniego czasu kiedy był mocno zarośnięty i dość niebezpieczny, ze względu na wystające luźne kamienie z muru, teraz byliśmy pozytywnie zaskoczeni. Zrobiono schody na ostatnim odcinku wzniesienia, tym najbardziej stromym, dalej wykarczowano wszelkie krzaki i nie potrzebne drzewka, rosnące bez ładu i składu i zagrażające budowli. W końcu tez samą budowle zabezpieczono murując krawędzie ścian zamku i burząc te które nie dałoby się uratować a które mogłyby być zagrożeniem. Mury natomiast wypiaskowano, także teraz cieszą oko wyjątkowo ładnym, jasnym, piaskowym kolorem. Zrobiliśmy tutaj kilka fotek i pojechaliśmy dalej. Wcześniej już ustaliliśmy ze zmienimy trasę i odpuścimy sobie widok na pustynie błędowską. Gdyż to całkiem niezły kawałek pedałowania i dodatkowe kółko a poza fajnym podjazdem na punkt widokowy nie bardzo jest co na tej pustyni oglądać. Zaczęliśmy więc kierować się prosto na zamek Rabsztyn tuz obok Olkusza.
Czas i siły uciekały szybko a kilometry nie bardzo.
Za wskaźnik kierunku jazdy obraliśmy sobie tym razem również szlak czerwony tym razem jednak rowerowy. Oj piękny szlak, naprawdę fajny, aczkolwiek dal się nam we znaki. Szczególnie odczuliśmy to pod koniec kilka kilometrów przed Rabsztynem kiedy to nie mieliśmy już siły podjeżdżać pod wzniesienie. Brać rowerowa jadąca z górki z uśmiechami niczym banany na twarzach pocieszała nas że już nie daleko. Kulturalnie i grzecznie witaliśmy się z nimi zwyczajnym cześć i uśmiechając się dziękowaliśmy za wiadomość, nie mówiąc jednak ze my tez jeszcze nie dawno jadąc przez świeżo pokonany las, mieliśmy naprawdę długi odcinek w dół, tak wiec oni za chwile będą szli jak i my.
Ładowanie  "akumulatorków",
polana niedaleko przed Rabsztynem
Nie mniej jednak do końca wzniesienie nie doszliśmy i korzystając z pobliskiej polany rozłożyliśmy się jak placki na patelni i jedząc czekoladę odpoczywaliśmy i cieszyliśmy oczy widokami pobliskich wzgórz przez które jeszcze kilka minut temu jechaliśmy. W drogę jakoś się nie spieszyliśmy ale w końcu wsiedliśmy na siodełka i pojechaliśmy dalej. Pod zamkiem byliśmy niedługo potem, zatem faktycznie mieli racje, mówiąc że już nie daleko. Zamek Rabsztyn to duży zamek, zawsze jednak jesteśmy tu na tyle późno lub wcześnie że nawet jakbyśmy chcieli wjechać na teren to i tak jest zamknięte.
Widok na mury zamku Rabsztyn
Po kilkudziesięciu kilometrach w wymagającym terenie z plecakami na plecach, wcale nie mieliśmy ochoty nigdzie łazić, toteż tradycyjnie usiedliśmy przy mostku nad dawną fosą i odpoczywaliśmy robiąc zdjęcia. Zaplanowaliśmy także dalszą trasę, robiło się bowiem coraz później, i nie było za ładnie, jeśli chodzi o pogodę, wiec myśleć już trzeba było nad obozowiskiem. Decydujemy że zgodnie z pierwotnym planem jechać będziemy czerwonym szlakiem pieszym i jak zobaczymy jakieś fajne miejsce gdzieś w lesie, w znacznej odległości od mijanego przez nas Olkusza, to tam się zakwaterujemy na noc. Na szczęście nie było jeszcze tak bardzo późno wiec jechało się całkiem przyjemnie i nie martwiliśmy się że nas noc zastanie. Początkowo jadąc obrzeżami Olkusza szukaliśmy jeszcze jakiegoś sklepu ale widząc ze nie ma to sensu daliśmy spokój i kierowaliśmy się już szlakiem do lasu. Droga była dość dobra i nie uciążliwa poza jednym małym, aczkolwiek bardzo istotnym mankamentem. Owym problemem było przejście przez tory zaraz za Olkuszem a może jeszcze w jego administracyjnych granicach, trudno to określić. Nie mniej jednak szlak wychodząc z lasy kieruje sie na torowisko i każe przez nie przejść na druga stronę, gdzie w oddali widać jego kolejne oznaczenie, niby jasna sprawa poza tym ze zaraz przy torowiskach jest wielki żółty znak z zakazem przechodzenia prze torowisko. I kto tu ma racje i jak to rozwiązać ? Nie wiedzieliśmy, ale nie zamierzaliśmy obchodzić torów i szukać przejazdu, toteż przyznajemy, złamaliśmy zakaz i przenieśliśmy rowery. Dalej szeroki dukt leśny prowadził nas przez ładną okolice, gdzie po kilku małych podjazdach znaleźliśmy się w otoczeniu i skał z prawej strony i ładnej malowniczej łąki z lewej. Sami zaś jechaliśmy osłonięci drzewami. Spotkaliśmy nawet małe stado jakichś jeleniowatych, które z zaciekawieniem przyglądały nam się z wysokich skal znajdujących się na prawo od nas.
Zamek Rabsztyn
Na łące zaczęliśmy wypatrywać dogodnego miejsca na nocleg, znajdowały się tu bowiem dość ciekawe niskie zagajniki młodych sosen gdzie łatwo się było schować przed ciekawskimi  a i zagrożenia ze nam gałąź na głowę spadnie nie było. Dość rzadko się zdarza byśmy mieli czas na spokojne rozłożenie namiotu w promieniach zachodzącego ale jeszcze dość jasnego słońca. Tym razem jednak tak się zdarzyło, nie dość ze mieliśmy czas na dogodne znalezienie miejsca nie daleko od szlaku, to jeszcze spokojnie rozłożyliśmy namiot, przebraliśmy się i zdołaliśmy zorganizować małe ognisko na którym piekliśmy kiełbaski czyli naszą upragnioną kolację. Ognisko oczywiście małe i z chrustu, zatem żadnej roślince krzywda się nie stała a i kiełbaski były ze sklepu bo na nic nie polowaliśmy. Taki odpoczynek marzył nam się od dawna, nie tylko jeśli chodzi o ostatnie godziny na rowerze ale także o ostatnie zimne ciemne miesiące, kiedy to człowiek w domu się kisił i marzył o lecie o cieple i naturze. Nawet pogoda się zlitowała nad biednymi zmęczonymi podróżnikami, wyszło bowiem ładne słońce i na niebie zagościł błękit, którego próżno było szukać przez cały pochmurny dzien.
"Podjazd" pod Pieskową Skałę
Tak tez było i rano kiedy obudzeni i w miarę wypoczęci stwierdziliśmy ze nie pada i nie padało w nocy, na niebie natomiast póki co zobaczyć można było ładne niebo i troszkę słońca. Wiedzieliśmy jednak że długo tak nie będzie bo w oddali słychać było że zbliża się jakaś burza i ze idą ciemniejsze chmury. Posprzątaliśmy zatem wszystko co było do sprzątnięcia, zwinęliśmy obóz, z powrotem włożyliśmy rowerowe ubranie na siebie i zaczęliśmy wracać na szlak. Po całodniowej jeździe poprzedniego dnia ciężko było usadowić zmęczony tyłek na siodełku. Jednak nikt nie narzekał i po za kilkoma trafionym dowcipami na ten temat obeszło się bez narzekania. Dzień zaczęliśmy od zgubienia szlaku w dość dziwnym zbiegu dróg leśnych. Nie wyszło to nam jednak na złe, gdyż dojechaliśmy szybciej do drogi asfaltowej prowadzącej z Olkusza bezpośrednio do Pieskowej Skały, dokąd zresztą sie teraz kierowaliśmy. Mieliśmy tę drogę spotkać dopiero w miejscu gdzie krzyżuje się ona ze szlakiem, ale traf chciał że zrobiliśmy to wcześniej. Osobiście lubię tę trasę bo fajnie się nią jedzie, nie jest ani ruchliwa aż nadto a i z czasem można nacieszyć oczy fajnymi widokami, choćby tymi niedaleko przed zamkiem, gdzie zaczynają się skały przy samej drodze i wtulone w nie zabudowania. Sama droga zaczyna się wtedy już wić różnymi półkolami i łukami, prowadząc miedzy skałkami a rzeczką. Pieskowa Skała to bez wątpienia jeden z najbardziej wykorzystywanych zamków na naszej trasie. Znajduje się tu restauracja, muzeum i generalnie obiekt jest wspaniale zadbany i w pełni funkcjonalny. Traf chciał że mimo iż byliśmy tu tyle razy tylko jeden z nas był w środku.
Zamek Pieskowa Skała od frontu
Zawsze bowiem z różnych przyczyn mijaliśmy zamek tylko dołem, patrząc na jego wspaniałe mury z drogi. Tym razem jednak wspięliśmy się z rowerami na ramionach po stromych schodach do bram budowli. Tutaj tez postanowiliśmy skonsumować jakieś śniadanie, bo od przebudzenia minęło już trochę czasu i zdążyliśmy dobrze zgłodnieć. Znaleźliśmy ławkę na uboczu i tam zaczęliśmy się turystycznie gościć. Robiliśmy zdjęcia, chodziliśmy w te i z powrotem rozciągając trochę mięśnie i gotowaliśmy wodę na poranny ryz z jogurtem i muslli, no i na herbatkę do termosu.
Ogród na Pieskowej Skale
Przeszliśmy się także na dziedziniec zamku, gdzie nie potrzeba było płacić za wstęp. Zamek robi piorunujące wrażenie, jest bardzo fajne umiejscowiony i zbudowany. Znajduje się tu tez ogród który pewnie, jak jest już pełnia wiosny, mieni się wieloma kolorami. My byliśmy na początku maja po długiej zimie wiec jeszcze był ledwie zielonawy. Weszliśmy tez do restauracji na dachu której jest taras, z którego to obsługa pozwala skorzystać głodnym widoków fotografom i turystom. Nie weszliśmy jednak na niego bo godzina była jeszcze wczesna i nie był jeszcze otwarty. Prawda jest ze chcieliśmy poczekać ale pogoda coraz bardziej robiła się mało ciekawa. Nie traciliśmy więc czasu i wróciliśmy do rowerów, gdzie jeden z nas pilnował gotującej się wody, i całego oporządzenia. Nie doczekaliśmy się jednak wody i śniadania w pięknym i spokojnym miejscu, bo burza, która straszyła nas do tej pory gdzieś z oddali, teraz dogoniła nas już na dobre i kwestią sekund, może kilku minut było kiedy lunie. Szybko zatem spakowaliśmy co było można, resztę luzem w rękę, rowery także i prawie biegiem schodziliśmy na dół do upatrzonej wcześniej wiaty przystanku. Gdy tylko tam dotarliśmy jak na zawołanie rozpętało się małe piekiełko. Burza, wiatr i deszcz szalały po okolicy wszędzie grzmiało i błyskało a drogą płynął prawdziwy potok, żeby nie powiedzieć rzeka. Nie wiele myśląc zabezpieczyliśmy to co było trzeba i co było można.
Nasz przystanek i ulewa dookoła
Postanowiliśmy także nie tracić czasu i mimo okoliczności po prostu dokończyć rozpoczęte śniadanie. Widok naprawdę komiczny, lało jak z cebra dookoła ludzie samochodami i autobusami poprzyjeżdżali obejrzeć zamek, niektórzy biegiem uciekali przed deszczem, a my jak gdyby nigdy nic, spokojnie siedzieliśmy na ławce i jedliśmy z naszych menaszek normalną porcje ryżu popijając herbatą. Niestety pogoda nie była łaskawa i siedzieliśmy w tym miejscu, zastanawiając się co robić dalej, przez ponad dwie godziny a może jeszcze dłużej. W miedzy czasie zdążyliśmy przemyśleć i przeplanować każdą możliwą opcje jaką mieliśmy w tej sytuacji, łącznie z odwrotem czy braniem taksówki. Plus taki że przez ten czas nasze menaszki ładnie się umyły w deszczu, wystawione przed wiatę, co było jak najbardziej dopełnieniem komedii, jaka tworzyliśmy siedząc we trzech na tym przystanku. Po pewnym czasie gdy wydawało się że już przestaje czy też, że na pewno jest dużo mniejszy opad niż jeszcze parę minut wcześniej, postanowiliśmy jechać dalej i nie marnować czasu. Plan przewidywał by jechać dalej, rezygnując jednak ze zwiedzania, do najbliższej możliwej stacji kolejowej by tam się rozejrzeć za pociągiem i wrócić jakoś do Zawiercia. Stamtąd natomiast przejechać jeszcze te kilka kilometrów do Morska do samochodu. Celem zatem stała się miejscowość Rudawa gdzie mieliśmy nadzieje najbliżej zastać zadowalający nas pojazd szynowy. Oczywiście zrezygnowaliśmy z Ojcowa i zwiedzania go mimo ze był już rzut beretem przed nami, ale nie chcieliśmy ryzykować że będzie jeszcze gorzej a prognozy nie były ciekawe. Mimo że chętnie byśmy obejrzeli Ojcowski park jeszcze raz to świadomie zrezygnowaliśmy, kierując się zaraz za Pieskową Skała na niebieski szlak rowerowy, oddalający nas od parku. Szlak jednak był wyjątkowo ciekawy, z jednej strony dość wymagający bo bardzo pod górę a dwa ze z interesującymi plenerami Ojcowskiego Parku Narodowego i całej leśnej doliny w dole za nami, dodatkowo parującej po deszczu. Widok naprawdę wspaniały. Po wyjeździe z ojcowskiej doliny kierowaliśmy się praktycznie cały czas na południe jadąc mniej uczęszczaną drogą ale mimo wszystko asfaltem nie patrząc na szlaki itp. tylko jadąc do celu.
Droga do Rudawy
Mimo to mieliśmy frajdę z jazdy bo tamtejsza droga naprawdę była radością dla rowerzysty. Można było pocieszyć się widokami, równym asfaltem i niskim natężeniem ruchu, do tego droga wiła się miedzy wzniesieniami i skałkami, raz po raz wznosząc się i opadając. Ale w końcu to już ta najbardziej wysunięta pod Kraków część wyżyny Krakowsko-Częstochowskiej, wiec pejzaże niczym w górach. W praktyce wyglądało to tak że po ucieczce spod Pieskowej Skały niebieskim szlakiem, odbiliśmy na trasę do Jerzmanowic a stamtąd prostą drogą na Dubie, mijając po drodze Szklary i dalej już do Rudawy. Jadąc tą droga mieliśmy po swojej lewej stronie najpierw rezerwat Doliny Szklarki a potem  wspaniałe wzniesienia, po których swoją drogą prowadził strasznie kuszący nas czarny szlak. Mimo ze jednak kusił nie zdecydowaliśmy się bo baliśmy się że znowu utkniemy w lesie na dłuższy czas a pogoda była naprawdę nie pewna. Co chwila przychodziły i odchodziły gęste chmury z których co pewien czas cos padało. Drugiej burzy i oberwania na szczęście nie spotkaliśmy ale cały czas się tego obawialiśmy. Tak czy owak, czarny pieszy szlak, prowadzący od rezerwatu Doliny Szklarki po tamtejszych wzniesieniach, aż do niedalekich Radwanowic zostawiliśmy na następy raz.
Widok na wzniesienia po których równolegle do drogi
szedł czarny szlak
W samej Rudawie czekała nas niespodzianka w postaci jako takiej stacji, bez kasy biletowej. Rozkład owszem był ale ten kto tam nie mieszka nie jest w stanie odszyfrować wszystkiego z tekturowej tablicy. Okazało się ze pociąg do Katowic już był a do Zawiercia będzie jakoś około dziewiętnastej, stwierdziliśmy że nie połapiemy się jak trzeba, bo ani kupić bilet ani sie dowiedzieć czy nas zabierze, która to spółka itp. Zgodnie stwierdziliśmy ze według rozpiski pociąg następny do Katowic jest za jakieś 2 czy 3 godziny, wiec w tym czasie dojedziemy do Krzeszowic i tam kupimy bilety miejmy nadzieje na normalnej stacji. Przy tej okazji doszliśmy także do wniosku ze możemy złapać się na ostatnią możliwą atrakcję turystyczną a mianowicie zamek Tenczyn. Pogoda owszem była kitowa ale albo jechalibyśmy do Krzeszowic główna trasą co groziło kalectwem przy jej natężeniu ruchu, albo przez wioski co czasowo równałoby się z jazda szlakiem zahaczając o zamek. Wybraliśmy wiec jazdę szlakami turystycznymi. Najpierw pod zamek Tenczyn w Rudnie a potem do Krzeszowic. Z Rudawy wydostaliśmy się czarnym szlakiem pieszym na południe do Nielepic a stamtąd już zielonym pieszym szlakiem turystycznym do tego właściwego, czerwonego szlaku rowerowego, dzięki któremu mieliśmy trafić do celu. Najciekawsze z tego fragmentu drogi były schody, jeszcze na czarnym szlaku, które prowadziły dość stromo pod górę i nie dało się oczywiście jechać. Jeszcze ciekawszy był koniec zielonego szlaku tuż przed dołączeniem do czerwonego.
Ostatni fragment zielonego szlaku pieszego i jego
zabójcze podejście.
Fakt ze jest to szlak pieszy mógł nasunąć pewne obawy ze będzie niekiedy trudno, ale jak się okazało szlak zaskoczył nas pierwszorzędnie prowadząc prościutko pod stromą skarpę, gdzie ciężko było zapewne iść pieszo, a tym bardziej pchając rowery w ciągłym deszczu, parnym otoczeniu i obsuwających się z pod nóg błota i kamieni. Daliśmy jednak radę, Bóg jeden wie jak ale się udało. Doszliśmy w końcu do szlaku, ten natomiast wcale nas nie rozpieszczał przynajmniej na początku. Prowadził bowiem szczytem wzniesień ale po gęstym w drzewa terenie. A one z kolei, mokre i bogate w świeże zielone liście, gałęziami schodziły nisko nad ścieżkę i nie raz można było sobie umyć buźkę o mokre liście, kiedy się na nie wpadło po drodze. Ten fragment mimo ze dość wymagający tez przyniósł nam niezłej frajdy, choć w czasie jazdy nie raz zdążyło nam się zakląć. Dalej szlak się znacznie poprawiał, zmienił się w pewnym momencie w szutrową drogę po której jadąc z górki po mokrym, upapraliśmy się jak małe wieprzki. Cóż w końcu zawsze uważaliśmy ze błotnik w rowerze górskim to niepotrzebny gadżet, po tej wyprawie trzeba się nad tym zastanowić. Dalej, w miejscu gdzie nasz szlak stawał się także częścią ogólnoeuropejskiego szlaku, jechaliśmy już asfaltowym traktem poprowadzonym specjalnie dla wygody rowerzystów, gdzie nie miał wstępu żaden samochód.
"Takich dwóch jak nas trzech to nie ma ani jednego", "czyścioszki" po zjeździe szutrowym fragmentem czerwonego szlaku
Teraz to już była bułka z masłem. Szybko dojechaliśmy do wzgórza na którym stał zamek. Najpierw jednak trzeba było pokonać leśne podejście którego nachylenie niebezpiecznie zbliżało się do pionu. No może nie aż tak strasznie ale nawet twórcy tego szlaku, mimo ze prowadził tamtędy czarny szlak rowerowy, lojalnie ostrzegali, na odpowiedniej tabliczce, ze radzi się by rowery zostawić na dole w wydzielonym, odpowiednio miejscu z wiatą i stojakami . Nie wiedzieliśmy jednak czy będziemy wracać tą samą drogą, a poza tym nie bardzo mieliśmy czym przypiąć te rowery a wszyscy chcieliśmy obejrzeć Tenczyn. Wspinaczka była mozolna rowery nie raz pchały nas w dół, nie raz tez robiliśmy przerwy mimo ze koniec drogi prawie cały czas widzieliśmy. Po raz kolejny jednak pchani siła woli, bo siły fizyczne skończyły nam się już na poprzednim podejściu, daliśmy rade.
Brama zamku Tenczyn
Po raz pierwszy w końcu mieliśmy okazje zobaczyć zamek Tenczyn na żywo. Ilekroć bowiem przyjeżdżaliśmy w jurę zawsze cos się działo że nie było możliwości tu trafić. Tak jak i poprzednie tak i ten zamek okazał się być w renowacji, tak więc gruz dookoła jakieś robotnicze maszyny i wszystko zamknięte na trzy spusty. Co nieco jednak udało nam się obejrzeć. Jednak przede wszystkim zrobić sobie zasłużony odpoczynek i cos zjeść. Przez cały dzień jechaliśmy w koszulkach, bluzach, kurtkach i chustach, było na razy zimno na razy ciepło, czasem padało czasem było ok. Kiedy jednak stanęliśmy pod Tenczynem rozebraliśmy się aż do koszulek i cieszyliśmy się powietrzem. Trzeba przyznać że pogoda, mimo ze kapryśna, pozwoliła trochę pojeździć, było bowiem stosunkowo ciepło, tyle że maksymalnie wilgotno. Jej kaprys jednak odezwał się podczas naszego odpoczynku kiedy to na nowo się rozpadało i mimo ze nie trwało to długo to okazało się że tak zaparowało wszystko dookoła że nie było sposobu obejrzeć tonącego we mgle zamku.
Tenczyn a właściwie tylko to co udało nam się jeszcze
zobaczyć zanim utonął we mgle 
Czekaliśmy chwile, moknąc jeszcze w odchodzącym deszczu, ale widocznie fatum Tenczyna trzeba będzie złamać innym razem, bo po raz kolejny mimo że już tam dojechaliśmy nie byliśmy w stanie popodziwiać ogromu budowli i zobaczyć jego kształtów. Mówi się trudno i jedzie się dalej. Stąd droga do Krzeszowic była już dość krótka i łatwa, wiec szybko poszło. Traf chciał ze dojechaliśmy do stacji tuz przed zamknięciem tamtejszej kasy biletowej, zdążyliśmy jednak jeszcze wszystkiego dowiedzieć się u przemiłej pani z okienka kasowego, która nie dość że pomogła odpowiadając na pytania to też doradziła co i jak zrobić.
Zamek Tenczyn podejrzany przez dziurę
w murze
Kolejny traf chciał że ostatni pociąg do Katowic a przynajmniej ostatni przed późnym wieczorem, właśnie miał nadjechać . Niestety był to TLK a wiedząc o przepisach jakie u nich są mieliśmy kiepskie przeczucie. Okazało się że nie potrzebnie,  trafiliśmy bowiem na bardzo sympatycznych konduktorów którzy zgodzili sie nas zabrać, nie robiąc przy tym żadnych fochów i problemów. Dalej plan był prosty po około 2 godzinnej jedzie pociągu pospiesznego, na dystansie tak śmiesznym ze aż boli, dojechaliśmy do Katowic. Stąd natomiast, po krótkim postoju, pociągiem regionalnym Kolei Śląskich do Zawiercia. Śmieszne jest to ze regionalny przejechał szybciej dłuższą trasę do Zawiercia niż pospieszny krótszą do Katowic. Ale widać tak musi być. Mimo że podróż minęła nam szybko to do Zawiercia dojechaliśmy już niestety po zmroku. Te kilka godzin w pociągu dało nam czas na odpoczynek, wreszcie mieliśmy suche miejsce, mieliśmy czas się przebrać, osuszyć i trochę obmyć. W Zawierciu zatem na rowery wsiadaliśmy już z większą siłą i motywacją do jazdy. Na szczęście dysponowaliśmy pełnym oświetleniem i odblaskami, a i droga którą obraliśmy nie była bardzo ruchliwa, wiec jechało się dość przyzwoicie z niezłą nawet prędkością. Nie była to jednak kaszka z mleczkiem bo dalej byliśmy na wyżynie więc w dalszym ciągu musieliśmy wjeżdżać na pagórki i zjeżdżając  z nich uważać czy czasem w mroku nie czai się jakaś dziura w asfalcie. Czego dowodem było iż na kilkaset metrów już w drodze dojazdowej do ośrodka Morsko jeden z nas wywinął przysłowiowego orła kiedy to zjeżdżając z asfaltu w drogę gruntową wpadł w jakąś kolejne po kałuży czy cos w tym stylu. Tak wiec  ostatnie metry tez były ciekawe. Do ośrodka dojechaliśmy prawie równo na 22 czyli tuż przed zamknięciem bramy. Po przebraniu się i spakowaniu sprzętu ślicznie podziękowaliśmy i ruszyliśmy w drogę do domu.
Wyprawa mimo ze zupełnie inna niż ta którą sobie zaplanowaliśmy udała się w stu procentach. Ubawiliśmy się, styraliśmy , ubrudziliśmy, wypociliśmy chyba wszystkie toksyny i złe „fluidy” i radośnie zmęczeni wracaliśmy do domu. Pogoda nie dopisała, owszem z tym się trzeba zgodzić, ale z drugiej strony była to przygoda gdzie trzeba było improwizować a jednocześnie nie dać się ani brawurze ani strachowi czy przesadnej ostrożności. Myślę ze udało nam się to osiągnąć i mimo że zupełnie nie z planem to i tak zobaczyliśmy wiele i wiele przeżyliśmy. Czekamy teraz następnej wyprawy i kolejnej przygody na dwóch kołach. Oby jak najczęściej w swoim towarzystwie które nam się nigdy mam nadzieje nie znudzi.


Pokaż Skały na większej mapie
Mapę opracował Tobiasz