piątek, 22 listopada 2013

„Archeologia Szlaku” Czyli Szlak Bitwy nad Bzurą w okolicach Piątku (19.11.2013)

Geometryczny środek Polski - Piątek
Kolejny jesienny poranek wzbudził w nas chęć do wybrania się gdzieś rowerem. Czas uciekał więc nie było mowy o czymś dalekim ani o czymś długim. Po dłuższym zastanowieniu się i ogarnięciu tego co było do ogarnięcia w domu, wybraliśmy miejsce które odwiedzimy. Padło na Piątek i żółty szlak rowerowy  upamiętniający bitwę nad Bzurą. Plan jaki opracowaliśmy przewidywał że samochodem dojedziemy z Głowna do Piątku, tam zostawimy go na miejscowym parkingu i rowerem już zrobimy szlak długości około 50 km.
Pomnik ku pamięci ofiar hitlerowców
Szlak ma formę zamkniętej pętli więc kończyliśmy w tym samym miejscu. Zebraliśmy się naszym zwyczajem dość późno. Z domu wyjechaliśmy chwile po 12, a na rower, już w Piątku,  wsiedliśmy około 12,45. Auto zaparkowaliśmy w samym centrum nie tylko Piątku ale i oczywiście Polski, bo chyba każdy wie że piątek to geometryczny środek naszego kraju. Kierunek szlaku obraliśmy przeciwny do ruchu wskazówek zegara. Zaraz za miejscem postoju przy miejscowej szkole jest pierwsze miejsce upamiętniające walki nad Bzurą.
Dwór w Goślubie dzisiaj
Miejsce to znajduje się na wylocie z miasta przy drodze 702 prowadzącej prosto do Kutna. Zaraz za pomnikiem skręcamy w ścieżkę prowadzącą  z powrotem do miasta. Oznaczenie jednak ścieżki okazuje się beznadziejne. Cały szlak zresztą oznakowany jest raptem w kilku miejscach jak należy a w innych nie ma oznaczeń wcale bądź są po nich tylko ślady. Stąd też nazwa i tytuł posta „archeologia szlaku”. To oznaczenie autorstwa Tobiasza bardzo trafnie i nad wyraz rzeczowo określa jak wygląda jazda tym szlakiem. Co skrzyżowanie należy szukać oznaczenia bądź się domyślać lub patrzeć na mapę. Do tego od tej strony na początku szlak jest wyjątkowo monotonny i nużący.
Tablica szlaku. Na niej zdjecie dworu z lepszych czasów
Napotykamy jeden pomnik związany z walkami z 1939 roku. Trafiamy także pod właściwie zrujnowaną stadninę i dworek  w Goślubie. Być może kiepskie wrażenie z początku szlaku wywarła na nas po prostu jesień na wsi. Nie jest to bowiem pora która ładnie wygląda miedzy pustymi polami, otwartymi obejściami i kręcącymi się ciągnikami, gubiącymi obornik. Zdarzają się owszem ciekawe widoki ale zazwyczaj jest brud i chaos związany z rolnymi pracami. Początkowo jedziemy właśnie przez takie miejsca, gdzie plątanina wiejskich dróg może niekiedy wyprowadzić człowieka w przysłowiowe pole bądź maliny.
Drewniany kościółek w Ciechosławicach
Mimo braku oznakowań udaje nam się jednak jechać tak jak powinniśmy i nie błądzimy prawie w ogóle. Pewnie dlatego że od razu nastawieni jesteśmy na to że od czasu do czasu musimy spojrzeć na mapę . A także dzięki temu że szlak żółty w niektórych momentach pokrywa się ze szlakiem niebieskim który już oznakowany jest dość dobrze. Jednak i oznaczenia szlaku niebieskiego się kończyły i mimo wszystko przez większą część szlaku kierować musieliśmy się bądź intuicją bądź mapą.
Szlak prowadził najpierw przez okoliczne wsie, potem przekroczył trasę 702 którą już wcześniej jechaliśmy. Chwile niestety musieliśmy jechać tą droga. Piszę niestety bo to bardzo ruchliwa trasa, bez żadnego pobocza wiec jechało się trudno i niezbyt przyjemnie.
Na szczęście był to odcinek nie dłuższy niż kilometr więc szybko poszło. Dalej zaczęliśmy zbliżać się do autostrady która od niedawna jest w tych okolicach a która pochwalić się może bardzo długą jeśli nie najdłuższą estakadą zbudowaną nad tutejszymi bagnami, trzęsawiskami, moczydłami czy tez rozlewiskami, znanymi pod nazwą pradoliny Bzury - Neru. Widok na to cudo mamy przy kościółku, do którego jedziemy chwile wzdłuż autostrady a który jest jedną z atrakcji na szlaku. Z samym dojazdem do tego miejsca wiąże się historyjka trochę, dla mnie przynajmniej, straszna. No bo jak można określić fakt że kiedy przejeżdżając obok domostwa nagle z otwartej na oścież bramy wyskakuje wielki biały pies, który w moich oczach wyglądał co najmniej jak „wilkor”. Tobiasz mówił że wyglądał jak zwykły wilczur czy tez jeden z tych północnych psów jak husky czy inny. Mnie jednak, wtedy kiedy szarżował na mnie, wydawał się niezwykle wielki. No ale na szczęście przestraszył się jak na niego wrzasnąłem, zresztą na głupich mieszkańców tego domu też ale chyba i tak nikt nie usłyszał. Ale to tak nawiasem mówiąc. Za kościołem przekroczyliśmy autostradę i znaleźliśmy się w trochę mniej zurbanizowanym miejscu, gdzie więcej było łąk i trochę drzew.
Tutaj tez dojechaliśmy do miejsca które jest na szlaku a które na nim być nie powinno. Chodzi o most na miejscowej rzeczce Donośnik. Został już pewnie dawno zerwany bo na ostatnim skrzyżowaniu prowadzącym do niego jest znak że droga jest nie przejezdna. Postanowiliśmy jednak zerknąć na to cudo zrobić jakieś fajne zdjęcia a i myśleliśmy że może jednak rower da się przeprowadzić. Niestety jednak nie, okolica malownicza, rzeczka mała ale nie zarośnięta i przekroczyć inaczej jak mostem by jej się nie dało. Musieliśmy wrócić i objechać przeszkodę. Szkoda ze twórcy szlaków albo ci co się nimi zajmują nie wprowadzili zmiany do oznaczeń lub mapy. Widocznie jednak za dużo wymagamy bo i tam żadnych oznaczeń nie spotkaliśmy. Na szczęście po objechaniu przeszkody nie pobłądziliśmy i chyba dzięki autostradzie doskonale potrafiliśmy określić pozycje na mapie i określić dalszy kierunek trasy. Przed samym  przejechaniem z powrotem na drugą stronę autostrady, w Orenicach, mieliśmy okazje obejrzeć bardzo śliczny dworek cały z drewna, dość dobrze zachowany i utrzymany.
Miejsce po moście na rzece Donośnik
Na samym wiadukcie natomiast zrobiliśmy kilka fotek zachodzącego już słońca. Drogi mieliśmy przed sobą jeszcze dość sporo ale wydawało nam się że skoro jesteśmy już dość blisko Piątku to drogi nie zostało nam tak wiele i że dotrzemy do auta jak będzie co najwyżej szaro ale nie ciemno. Pomyliliśmy się dość poważnie, trasa bowiem w najmniej oczekiwanym do tego miejscu skręcała w odwrotnym do miasta kierunku. O dziwo pojawiły się też oznaczenia mówiące gdzie jechać.
Dwór w Orenicach
Oddalaliśmy się zatem od Piątku, słońce zachodziło a nas czekała jeszcze przeprawa przez las. Był to fajny odcinek, szkoda jednak ze było już ciemno. Nasze lampki dobrze oświetlały drogę ale pięknego lasu w około nie widzieliśmy za bardzo.
A chyba jest co oglądać bo natknęliśmy się na tabliczkę informującą o miejscu nazwanym Silne Błota. W przewodniku rowerowym województwa łódzkiego, napisane jest że jest to „torfowisko z zanikającym jeziorkiem oraz las z wydmami – siedlisko rzadkiej roślinności, a także oaza ptactwa”. Tyle przewodnik nie wiemy jednak jak wygląda to na żywo, było już zbyt ciemno by cokolwiek zobaczyć, poza tym że są to tereny podmokłe. Przestraszyliśmy się trochę tez żeby jakiegoś łosia na drodze nie spotkać albo dzika. Sowa natomiast przeleciała nam tuz nad głowami by spokojnie usiąść sobie na oddalonym kilka metrów od drogi drzewie. Na szczęście odcinek leśny różnił się od poprzednich tym że nie dość że był ciut ciekawszy to jeszcze miał dobre oznaczenie. Szybko zatem pokonaliśmy ten fragment i niedługo potem byliśmy już we wsi Konarzew i zaraz potem w Piątku. Było już zupełnie ciemno i było już trochę po 17. Tobiasz zrobił jeszcze kilak fotek iluminacji miejsca oznaczającego środek polski po czym spakowani pojechaliśmy do domu.

Mimo niekiedy monotonności trasy, momentami nieciekawych krajobrazów i mimo braku oznaczeń, trasa nam się udała i pokonaliśmy ją. Nie należy do ulubionych ani do najtrudniejszych ale do treningu, do rozjeżdżenia po zimie w sam raz. Przeżyliśmy kilka fajnych momentów, widzieliśmy kilka fajnych rzeczy i zrobiliśmy kilka kilometrów na koniec sezonu. Należy zatem uznać że opłacało się wybrać na rower tego listopadowego popołudnia i cieszy się wspomnieniami z fajnej rowerowej przygody. Opracowanie mapy tradycyjnie zawdzięczam Tobiaszowi. 


Pokaż Szlak 'Bitwy nad Bzurš okolic Pištku' na większej mapie

piątek, 15 listopada 2013

Czerwony Szlak Rowerowy - Śladami Reymonta (29.10.2013)


Władysław Reymont w Lipcach
Koniec sezonu już tak bliski że namacalny. Październik to jednak miesiąc kiedy i pogoda potrafi być jeszcze fajna a i jeszcze nie jest tak zimno jak w miesiące zimowe. Zresztą staramy się jeździć zawsze i o każdej porze roku więc czemu nie w październiku. Plan tegoroczny przewidywał zrobienie jak największej liczby szlaków w naszym województwie. Niestety jak to plan mało z niego wyszło bo i czasu jeździć nie było a jak już był, to nie zawsze po szlaku. Nie mniej jednak kilka przejechaliśmy, tak było i tym razem. Wybór był mocno ograniczony bo jesienią wiadomo już znacznie krótszy dzień więc trzeba jechać krótsze odcinki albo wyjeżdżać wcześniej, jeśli nie chce się jechać zimnym wieczorem. Wybór padł na okolice Skierniewic czyli stosunkowo niedaleko nas. Konkretnym szlakiem który chcieliśmy przejechać okazał się Czerwony Szlak Rowerowy Śladami Reymonta. Dawno już planowaliśmy nim przejechać, ale zawsze było coś innego do roboty. W o wiele dłuższe dni letnie, pewnie zrobilibyśmy przy okazji dwa szlaki, tworzące ósemkę, której środek byłby w Skierniewicach. Czas jednak jaki się ma w październiku na jazdę w dzień, stanowczo ten plan odrzucił. Skierniewice w planie  zostały, ale już jako najdalej wysunięty punkt trasy a nie jako jej środek. Najbliższy  Głownu punkt czerwonego szlaku Reymonta, znajduję się w Rogowie, tutaj też zaczęliśmy jazdę tym szlakiem. Do Rogowa dojechaliśmy rowerami, co po trosze mogło być błędem ale stwierdziliśmy że przecież nie jest to aż tak daleko. Sam szlak miał mieć według opisów około 57 kilometrów do tego dodając około 25 na dojazd do rogowa i 25 na powrót z niego wychodziło lekko ponad 100 co wydawało się do wykonania. I pewnie by tak było gdyby nie późna godzina wyjazdy z domu. Ale po kolei.
Ja i Tobiasz na stacji w Rogowie
Wyjechaliśmy z domu około 10. Droga do Rogowa z racji tego ze znana nie przysparzała jakichś większych problemów. Przeciwnie jechaliśmy dość szybko ale i cieszyliśmy się z jazdy od czasu do czasu stając i rozmawiając. Takim punktem na przykład był młyn na Mrodze w Kołacinie. W Rogowie obowiązkowym punktem wycieczki oczywiście była stacja kolejki wąskotorowej. Prawie zawsze tam jesteśmy jak mijamy Rogów. Zresztą nie do końca wiedzieliśmy w którym miejscu w Rogowie można napotkać nasz szlak i obstawialiśmy że właśnie tam. Pomyliliśmy się, ale nie ma co żałować bo obejrzeliśmy ładnie odremontowany peron na stacji kolejki i chwile odpoczęliśmy pijąc herbatę. Po zlokalizowaniu na mapie przebiegu poszukiwanego szlaku przez Rogów, obmyśliliśmy którędy najlepiej będzie jechać. Postanowiliśmy szlakiem jechać zgodnie ze wskazówkami zegara, a wiec najpierw do Lipiec Reymontowskich potem do Skierniewic i stamtąd z powrotem do Rogowa od strony Arboretum SGGW. Plany jednak zmienił pociąg i zamknięty przejazd który sprawił że nie chciało nam się czekać i pojechaliśmy odwrotnie niż zamierzaliśmy.
Tobiasz i dworzec w Skierniewicach w tle
Teraz już wiem że dobrze że tak się stało. Trasa od Rogowa o Skierniewic okazała się bowiem dużo bardziej zróżnicowana, malownicza a i czasem, bardziej wymagająca niż odcinek ze Skierniewic do Rogowa przez Lipce Reymontowskie. Trasa zaczęła się od leśnego odcinka zaraz za  tutejszym wydziałem SGGW. Często zresztą prowadziła leśnymi odcinkami i drogami nieutwardzonymi. Przez co była bardzo ciekawa, obejrzeć bowiem można było piękno przyrody i odetchnąć od gwaru ulicy i samochodów. Trasa do Skierniewic prowadziła przez kilka bardzo fajnych malowniczych wiosek, ciekawie wkomponowanych w pofalowany krajobraz.

Front dworca w Skierniewicach
Pagórkowatość zresztą była dla nas dość dużym zaskoczeniem gdyż spodziewaliśmy się płaskiego terenu i dość monotonnej jazdy po asfalcie. Tak jednak nie było i niekiedy trochę się spociliśmy na podjazdach. A nie które odcinki tak jak odcinek miedzy Makowem a Lipcami prawie  wyssały z nas resztki energii.  Odcinek ten będący już za Skierniewicami był dość specyficzny. Prowadzić musiał po wzniesieniu ale o tak niskim kącie nachyleni że nie było w ogóle tego wzniesienia widać. Jednak ono tam było i przez kilka kilometrów wiecznie jechało się pod górę, co w polaczeniu ze zmęczeniem i kiepskim asfaltem dało tyle ze do Lipiec dojechaliśmy ma oparach.
Przed tym odcinkiem jednak jeszcze mieliśmy dość sporo energii i dość szybko i sprawnie dojechaliśmy do Skierniewic. Tutaj z racji faktu ze nie bywamy w tym mieście trochę się pogubiliśmy, chcieliśmy bowiem dostać się do stacji kolejowej a w mieście jakoś szlak się trochę plącze. Opłacało się jednak spróbować bo dworzec kolejowy w Skierniewicach jest naprawdę ładny, teraz dodatkowo odnowiony. Cały z cegły z dachówką na dachu i miedzianymi detalami dookoła. Do tego perony także odrestaurowane, przykryte zadaszeniem rodem i w wyglądem z XIX wieku. No ale w końcu to dworzec dawnej kolei warszawsko wiedeńskiej więc  wygląd musi zachować.

Na peronie spotkaliśmy także nikogo innego jak pana Wokulskiego we własnej osobie czekającego na pociąg. Oczywiście to tylko posąg ale świetnie wkomponowany w otoczenie. Z racji tego ze słonce coraz niżej i czasu coraz mniej uciekamy szybko ze Skierniewic, kierując się dalej szlakiem na Lipce Reymontowskie. Po pokonaniu wyżej opisanego fragmentu za Makowem, dojeżdżamy w końcu do Lipiec. Tutaj już zastaje nas zachód słońca i półmrok. Wyjeżdżamy z Lipiec jeszcze w szarówkę ale już chwile potem praktycznie robi się ciemno. W samych Lipcach odpoczywamy i posilamy się na tamtejszym skwerku i planujemy co dalej. Chcieliśmy zrobić zdjęcie domku Reymonta ale że półmrok to kiepsko znaleźć drogę a i oznaczenia kierujące do niego jakieś takie niezbyt dokładne i niejednoznaczne. Zrezygnowaliśmy wiec z tego i ruszyliśmy dalej w drogę powrotną do Rogowa i do domu. Do Rogowa dojechaliśmy dość szybko, jadąc raz jeden po nieutwardzonej drodze miedzy polami a tak to głównie korzystając z asfaltu. Do Rogowa jechaliśmy już zupełnie po ciemku na szczęście obaj uzbrojeni byliśmy w lampki rowerowe i odblaski. Sama droga prowadziła też mniej ruchliwą trasą. Po dojechaniu do Rogowa, zrobiliśmy jeszcze mały postój na zaplanowanie drogi do domu, tak żeby ominąć ruchliwe miejsca i błądzenie po lesie.
Ja i napotkany pan Wokulski

Droga do Głowna mimo że znana to miejscami bardzo ciemna a więc i momentami ciężka do jazdy. Asfalt u nas każdy wie jaki jest, do tego między lasami i wiejskimi zabudowaniami z biegającymi psami i nigdy nie wiadomo czy akurat właściciel zamknął bramę tym razem czy też nie. Nam się udało i nie mieliśmy styczności ani z dziurą ani z żadnym burkiem.

Tobiasz z panem Wokulskim




Wycieczka się udała i cieszyliśmy się z niej, mimo tego że ponad 2 godziny jechaliśmy po ciemku. Cieszyliśmy się z wyboru trasy, bo jazda po lesie i tych pagórkach jakie były na początku, tylko w świetle lampek nie była miłym wyobrażeniem. Szlak wywarł na nas pozytywne wrażenie zróżnicowany nie monotonny a jednak nie trudny i nie wymagający. Fakt że poza Rogowem Skierniewicami czy Lipcami nie miał wielu atrakcji turystycznych po drodze ale mimo wszystko dawał jakąś radość z jazdy. My za to dostaliśmy nauczkę że następnym razem, czy to zimą czy latem, jak chcemy gdzieś jechać to trzeba ruszyć tyłki wcześniej, bo jak nie to czeka nas jazda po ciemku. Szlak ten udowadnia że nawet u nas w mało urozmaiconym regionie polski można całkiem fajnie pojeździć rowerkiem i coś zobaczyć. Ta wspaniała mapa powstała dzięki Tobiasza pracy.
Pokaż Szlak "
Œladami Reymonta"
na większej mapie